Выбрать главу

Zerknąłem w peryskop. Na wschodzie granat już wyraźnie górował nad czernią. Cholera.

Za długo to trwa. Chudzyński jedzie gasienicówką, nie karetką, ale po drodze może zasuwać sześćdziesiątką. Niedługo tu będzie.

Wyciągnąłem trotyl, zacząłem składać ładunki i wpychać je między osadzone w karuzelowym magazynku pociski. Nie szło mi za dobrze. Ręce drżały z wysiłku. Włączyłem oświetlenie, lecz i tak omal nie pomyliłem lontów. Myślami byłem już przy ich długości.

Ten właściwy spalał się w tempie centymetra na minutę. Łatwy rachunek – wystarczy wiedzieć, kiedy się chce zrobić bum. Kłopot w tym, że nie potrafiłem ocenić, jak szybko dotrę na miejsce. Kwadrans? Dwadzieścia minut?

Najbezpieczniej byłoby dać sobie godzinę. Będę bardziej zmęczony i tym razem naprawdę przyjdzie mi się skradać. Godzina to wcale nie tak wiele, jeśli się podchodzi czujnego, uzbrojonego i niebezpiecznego faceta.

Ale nie miałem godziny.

Odciąłem dwa rozpaczliwie krótkie kawałki lontu. Wyjąłem zapałki, ale nie użyłem ich jeszcze. Obróciłem wieżę. W jedną stronę, w drugą. Na koniec sięgnąłem po radmora.

– Patrycja… Słyszysz mnie?

Drzwi zostawiłem uchylone, fala jakoś znalazła drogę.

– Co jest? Już?

– No właśnie nie. Poczekam trochę. Facet się rozgląda. Ruszał wieżą.

Jeśli nie patrzyła wcześniej, teraz się nie powstrzyma. I dobrze. Zafundowałem jej kolejny obrót, już pełen, o 360 stopni, po czym wcisnąłem przycisk nadawania.

– Nie wychylaj się teraz. Gapi się w waszą stronę. Pewnie mu wyszło, że już jesteście blisko. Kaśka, słyszysz mnie? Jak powiem „padnij”, kleisz się do podłogi. Jasne?

Bałem się, że usłyszę ociekające podejrzliwością pytanie Patrycji. Kierowca to nie piechur, nawet gdyby chciał, nie bardzo ma gdzie padać plackiem. Chyba właśnie wydałem najgłupszy rozkaz w całej historii wojsk pancernych i miała święte prawo mnie o niego zapytać.

Ulżyło mi, kiedy usłyszałem głos Kaśki.

– Jasne. Będziemy uważać. Ale ty też uważaj, dobrze? Nie szalej, Adam. Proszę.

– Spokojnie – powiedziałem. – Nie zrobię nic głupiego.

Wątpię, by mi uwierzyła, widząc, jak siedzę na dwustu kilogramach amunicji i podpalam dwa lonty naraz.

Rozdział 38

Pod koniec komar ważył tyle co haubica. Parę metrów więcej, a dałbym sobie spokój, wstał i pomaszerował. Inna sprawa, że z chodzeniem też miałem problemy: kiedy dotarłem nad kanał, po paru pierwszych krokach wylądowałem na czworakach. Organizm najwyraźniej się dostosował.

Zafundowałem sobie krótki odpoczynek. Żeby nie tracić czasu zupełnie bez pożytku, na przemian chłeptałem wodę z kanału – żaden Żywiec się nie umywa – i darłem komputerowy wydruk obciętej głowy. Próbowałem razem z kopertą, ale za ciężko szło, więc kopercie się upiekło.

Jak wszystko spieprzę – wszystko, a więc i szansę na elegancką śmierć – zostanie mi pamiątka po Kaśce.

W końcu jakoś się pozbierałem. Brzeg kanału był suchy, ale za stromy dla takiego jak ja zdechlaka, po kilkunastu metrach spasowałem więc i wszedłem do wody. Kanał to nie rzeka, zaraz po wykopaniu dno ma z reguły płaskie, ale ten na szczęście wykopano byle jak albo może nie uwzględniono osypywania się skarp i burz piaskowych. Na granicy wody i lądu było więc płycej. Zyskałem możliwość poruszania się po względnie równym podłożu kosztem zamoczenia nóg i tylko nóg. Dzięki temu mniej bolało, woda stawiała mniejszy opór, no i nie robiłem aż takiego hałasu.

Ruszyłem na północ, w stronę bazy i dalej mostu. Już po kilkunastu metrach byłem równie zmrożony z dołu, co zlany potem u góry. Po kilkunastu następnych podjąłem próbę marszu wzdłuż skarpy. Była udana o tyle, że kiedy buty zjechały nagle w dół w tempie Małyszowych nart, wylądowałem tyłkiem w błocie, nie głową pośrodku kanału.

Ta jedna lekcja wystarczyła. Przeprosiłem się z wodnym szlakiem. Wbrew pozorom zapewniał szybsze tempo, no i kontrolowany poziom hałasu. Waląc się ze skarpy w najmniej stosownym momencie, wywołałbym lokalne tsunami. A potem ołowiane gradobicie. Było cicho, nawet jeśli uwzględnić pomruk silnika gdzieś w oddali. Usłyszałby mnie, popatrzyłby za siebie – i po zabawie.

Jeśli tam jest. Jeśli prawidłowo oceniłem sytuację. I jeśli w ogóle musi się oglądać.

Nagle przyszło mi do głowy, że co najmniej połowę uwagi powinien poświęcać zachodniemu brzegowi. Ten nadajnik w Szóstce… Jeden przegapiony uciekinier i…

Nie. To już nie ten etap. Jeżeli postanowił sprzątnąć nierzetelnych wspólników, to pierwotne priorytety poszły w odstawkę. Nie obchodzi go, czy ktoś ściągnie kawalerię. Wkurwił się, chce zabić Patrycję i Studenta. Gdyby negocjowali, może alternatywą byłoby wydobycie od nich jakiejś zmniejszonej doli. Ale Kaśka powiedziała, że nie było żadnych rozmów. To po pierwsze. A po drugie, nadal żyłem.

Gdyby nie polował na bewupa, tylko pilnował bazy, już bym nie żył. Siedzi gdzieś tu, w korycie kanału. I pewnie nawet nie wystawia głowy powyżej korony wałów. Niby po co? Trudno przegapić warkot nadjeżdżającego wozu. Zwłaszcza kiedy się czeka tuż przy trasie przejazdu.

Szedłem najszybciej jak się da, walcząc z bólem drętwiejących od zimna stawów i przekonaniem, że hałasuję jak wieloryb na płyciźnie. Nie jest aż tak źle. I dopóki jestem daleko, mogę sobie na to pozwolić. Musiałem w to wierzyć. W bewupie dopalały się lonty. Dla pewności dwa, więc nie ma cudów, żeby 0311 przetrwał dłużej niż pięć minut. Idąc jak Winnetou, nie zdążę, i tyle. Może pod koniec. Ale jeszcze nie teraz. Nie muszę. Nie ma go tutaj.

Nie zobaczył mnie, bo nie wystawia głowy ponad obwałowania. Nie wystawia, bo to niebezpieczne, a przede wszystkim zbędne. A dobry żołnierz nie ryzykuje bez potrzeby.

Redukuje to ryzyko do minimum.

Skąd najlepiej strzelać do pojazdu pancernego?

Proste: z bliska. No i z kierunku, gdzie pancerz jest najsłabszy.

I jeszcze skąd?

Też proste: z miejsca, które najlepiej chroni i czyni najbardziej niewidocznym.

Znałem takie. Wszyscy znaliśmy.

Plaża. Nigdy nie zastanawiałem się, czemu akurat w tym miejscu zachodnia skarpa skręcała lekko w głąb lądu. Pewnie budowniczym drogi zabrakło urobku na mostowy przyczółek i wzięli go stamtąd. Może jakiś ambitny radziecki planista zamarzył sobie żeglugę po kanale i kazał przygotować mijankę? Może trafiła się soczewka piasku w gliniastym podłożu? Albo pijany operator koparki, którego trochę poniosło?

Nieważne. Ważne, że powstała jedyna w promieniu kilkuset metrów nisza mogąca wygodnie skryć człowieka przed kimś, kto spojrzał z mostu wzdłuż koryta. Kanał stanowił rozpoczęty i nigdy nieskończony półprodukt z mocno nierównymi skarpami, więc zagłębień było tu więcej, ale żadne inne nie stwarzało takiego komfortu.

Dobry żołnierz wybrałby plażę. A on był dobry.

Za dobry jak na mnie. Trzysta metrów od baraków terkot ukrytego gdzieś na wschodzie wozu zagłuszał już sporo, ale mniej więcej pięćdziesiąt metrów przed bunkrem, z którego zabrałem granatnik, porzuciłem wodny szlak i zacząłem posuwać się wzdłuż skarpy. „Posuwać się” to odpowiednie słowo: kiedy do przemieszczania się człowiek używa obu stóp, niekiedy kolana lewej nogi i niekiedy lewej dłoni, a nawet łokcia, żadne inne nie wchodzi w grę.

Nie wiem, czy robiłem znacząco mniej hałasu. Ale przynajmniej nie obwieszczałem o swym nadejściu, produkując fale na przygnębiająco nieruchomej wodzie. No i nie miałem jej w tle. Dla noktowizora żadna różnica, lecz jeśli ktoś zerka mimochodem przez ramię, trochę później wypatrzy sylwetkę mającą ziemię za plecami.