Podniosłem kolbę. Udało się. A skrzyżowanie nitek w celowniku prawie nie drżało – tylko od czasu do czasu zjeżdżało mi z prostokąta okienka przed fotelem kierowcy. Podniósł stalową osłonę. Frajer. Chciał więcej widzieć i szybciej do niej dojechać. Do dziwki. Lekarz.
Jedyny w okolicy.
Ilona nie miała w sobie nic z dziwki, ale też byłem frajerem. Nie mierzyłem w doktora Mariusza Chudzyńskiego; tak naprawdę celowałem w swoją ostatnią szansę.
Jeśli nacisnę spust, wykrwawię się, nim ci z baraku dojrzeją do decyzji wystawienia nosa na zewnątrz. Nie będzie komu pociągnąć ich za sobą, pokazać na własnym przykładzie, że już można. Nikt mnie nie opatrzy. Nie wezwie śmigłowca sanitarnego.
Ale też nie wywiezie Ilony do lasu. Nie skrzywdzi tylko dlatego, że mogłem wypaplać za dużo.
Jezu. Jaki prosty wybór…
Rozdział 39
Musiałem zasnąć. Ostatnio często mi się to przytrafiało. We śnie ich nie było. Żadnej. A przynajmniej nie pamiętałem, by były. W szpitalach nie dają piwa, więc organizm bronił się, jak umiał. Inna sprawa, że raczej popołudniami i w łóżku.
Tym razem zmorzyło mnie na dworze, w samym środku dnia. Karłowata akacja prawie nie chroniła przed letnim skwarem, ale przynajmniej stała z dala od ławek okupowanych przez innych pacjentów. Było gorąco, za to cicho. Przerdzewiały kosz na śmieci rozwiązywał problem pestek. Jadłem śliwki, czytałem i w którymś momencie film mi się urwał. Inwalidzkie fotele na kółkach mają nad parkowymi ławkami także tę przewagę, że są wygodne i łatwiej w nich spać.
Obudziła mnie przyjemnym chłodem rzucanym na spoconą twarz. Albo może zapachem, też przyjemnym, choć nieco przyciężkim jak na tę porę roku i doby. Perfumy. Sporo.
Wyglądała na zmęczoną. Raczej nie od dźwigania ciężarów. Przewieszona przez ramię mała torba turystyczna służyła głównie za wieszak dla swetra.
– Cześć, Adam.
Była w długich spodniach i tenisówkach; tylko bluzka z krótkimi rękawkami stanowiła ukłon w stronę wiszącego nad Warszawą skwaru. No tak: jeśli wierzyć telewizji, na zachodzie wiało i padało. Gdyby sugerować się bladością jej cery – od początku wakacji.
– Cześć, Kasia.
Próbowała się uśmiechać, lecz wzrok raz po raz ześlizgiwał jej się za nisko: z mojej twarzy na wózek. Miała sporo czasu, by coś z tym zrobić: ostatecznie nie wpadliśmy na siebie znienacka. I chyba zrobiła. Po prostu była marną aktorką. Stała, gapiła się na mnie i nie potrafiła wykrztusić słowa komentarza.
– Spokojnie. – Zlitowałem się nad nią już po kilkunastu sekundach. Skromny odwet: jedna sekunda za każdy tydzień milczenia. Klepnąłem poręcz fotela. – Zamiast ławki. Może jeszcze nie biegam, ale chodzę. Złego diabli nie biorą.
Ulgę też próbowała ukryć i też jej nie wyszło.
– Nie musisz na tym jeździć? – upewniła się. I poczerwieniała, nim skończyłem kręcić głową. – Przepraszam.
– Za co? – Nie musiałem pytać.
– Powinnam wcześniej… przepraszam.
– W porządku.
Mój głos, twarz, nawet kołysząca się na kolanie książka – wszystko pewnie aż warczało „guzik prawda!”.
– Dowiadywałam się. – Utknęła na chwilę. – U niej. Bo nie wiem nawet, gdzie mieszkasz.
Powiedziała, że wracasz do zdrowia i wszystko w porządku. No więc nie przyjechałam.
Przyjeżdżałam – poprawiła się.
Nigdy u mnie nie była? Nie pamiętałem. Ale możliwe. Ilona też nie była.
– W porządku – powtórzyłem.
Stała, omijała spojrzeniem moje oczy, gniotła w dłoni przewieszony przez torbę sweter.
– A ona? – zapytała cicho. – Odwiedza cię?
– Była raz. Chciała więcej, ale… Wiesz, dla niej to ćwierć pensji, taki bilet do Warszawy.
A ostatnio może i połowa. Mają kłopoty w redakcji.
– No tak – powiedziała jeszcze ciszej.
– Powiedziałem, żeby nie przyjeżdżała.
Dopiero teraz tak naprawdę na mnie popatrzyła. Oczy miała brązowe, nie szare; całkiem inne brwi, rzęsy, wszystko. Tylko ten podszyty zmęczeniem smutek je łączył.
– Nie chcesz, żeby…?
Nie dokończyła.
– Żebyśmy się nawzajem kaleczyli? – Dźwignąłem się z fotela. – Chcę. Ale to dobra okazja, żeby spróbować z tym skończyć. Forsa czyni cuda, a jej brak jeszcze większe. Nie stać nas teraz na siebie. Bardziej niż kiedykolwiek.
– I to jest problem? Pieniądze?
Oglądana z góry zrobiła się nagle drobna, jakaś taka krucha. A zarazem silniejsza.
– Ilona od zawsze ma problemy z forsą – poinformowałem ją. – I nigdy nie patrzy facetowi w portfel. Głupia, niepraktyczna romantyczka.
– Ciągle ją kochasz – uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Z tego się tak łatwo nie wychodzi.
– Nie powiedziałeś jej, że jesteś… no, bogatszy?
– Nie wiem, czy jestem. I nie, nie powiedziałem. Po co? To nie taka dziewczyna.
Ruszyliśmy wzdłuż alejki.
– Zamknęli śledztwo. – Ten ton był inny, rzeczowy. – Prokurator właśnie dzwonił. Trochę dlatego przyjechałam.
– Dzwonił? Do ciebie?
– No wiesz: próbuję trzymać rękę na pulsie. Niby jako dziennikarka. Chwilowo bezrobotna, ale… To fajny materiał na reportaż. Parę razy rozmawialiśmy. Raz nawet w kawiarni.
Chyba trochę wpadłam mu w oko. Nic takiego – dorzuciła szybko. – Takie tam… Przyjemniej mu pogadać z kobietą, skoro już musi uprawiać tę biurokrację.
– Biurokrację?
Uśmiechnęła się bez radości.
– Od początku mówił, że to formalność. Miałeś rację: nikomu nie zależy na grzebaniu w brudach. Robota terrorystów plus pech. Koniec, kropka. Nawet z Młynarczyka zrobili niewinną ofiarę.
Nie znokautowała mnie tą nowiną. Posłałem jej po prostu zdziwione spojrzenie. Pech, że akurat przed zakrętem i że potknąłem się o krawężnik. Ale i tak bym nie upadł. Mogła sobie darować pospieszny chwyt za łokieć.
Cholera. Dziwne uczucie.
– Przecież…
– Wiem, wiem: przyznałeś się. – Nie zabierała palców z mojej ręki. Zamiast tego poprowadziła mnie w stronę najbliższej ławki. – Na szczęście od razu. Mogli to podciągnąć pod majaczenie ciężko rannego.
– Podciągnąć?
– Adam, naprawdę nikomu nie zależy… To już trzy miesiące, prawda? A ile razy rozmawiałeś z prokuratorem? W ogóle z kimkolwiek?
– Wstrząs pourazowy – uśmiechnąłem się kpiąco. – Jak u wszystkich, z tego co wiem.
Szamocki, Lechowski… Leżeliśmy razem i…
– No właśnie. – Trochę na siłę usadziła mnie na ławce. Usiadła obok i dopiero wtedy zabrała rękę. – W Turkmenii, potem w Niemczech. Wiem: to rutynowa procedura w przypadku ciężkich ran. Wspólny dla NATO system ewakuacji. Ale podejrzanych nie trzyma się razem. A was jeszcze i w Polsce leczyli jakiś czas w jednym szpitalu.
– Oni nie byli podejrzani. Ranni w walce zakładnicy. Nieprzytomni od początku do końca, zero wspomnień. – Zmarszczyłem brwi. – Też tak zeznałaś?
– Zeznałam prawdę. – Wytrzymała moje spojrzenie, a ja raz na zawsze zrewidowałem poglądy na temat jej aktorskich talentów. – Terroryści złapali nas, wozili, walczyli z kimś. Mnie wykorzystali jako tłumaczkę. Potem zostawili naszą piątkę na pustyni, niedaleko porzuconego bewupa. Co z innymi, nie wiemy. Patrycja podejrzewała, że ten wóz to dla odwrócenia uwagi.
Oni uciekają ciężarówką, a nas bombarduje natowskie lotnictwo. Albo głupieje i nie bombarduje nikogo. Zastanawialiśmy się nawet, czy jechać, no ale z rannymi musieliśmy. Znaleźliśmy w bewupie granatnik, pistolet i kostkę dynamitu. Wróciliśmy. Na moście ktoś nas ostrzelał. Ty wyskoczyłeś z granatnikiem i dynamitem. Podpaliłeś, rzuciłeś, ale nie trafiłeś. Ten facet cię postrzelił. Potem znów strzelał z tego wielkiego karabinu, do transportera medyków. Widziałam to. W końcu uciekł. Wskoczyłam, znalazłam cię. Zdążyłeś dowlec się do karabinu. Zaczęłam cię odciągać. Ktoś nas ostrzelał z baraku żołnierskiego. A zaraz potem nie wiadomo skąd wyskoczył mężczyzna w kominiarce. Młynarczyk – wyjaśniła beznamiętnie, widząc, że moje niedowierzanie przeszło w całkowity brak zrozumienia. – Coś krzyknął. To po tym go poznałeś i dlatego potem bredziłeś w szpitalu o zabijaniu. Ale ja myślałam, że to terrorysta, a granatnik leżał obok. Więc strzeliłam. Próbowałeś mnie powstrzymać. Nie dałeś rady. To pewnie stąd wyrzuty sumienia i to bredzenie o zabijaniu kolegi. – Co?!