– Wybuch – zaczęła wyliczać na palcach. – Potem długa przerwa. I dwa strzały do tej pancernej sanitarki.
– Dwa? – Tego drugiego już nie pamiętałem.
– Chudzyński dostał raz. W ramię. Ale wystarczyło. Ten z baraku przestał strzelać, gdy tylko do ciebie podbiegłam. – Umilkła na chwilę, może dając mi czas, a może raz jeszcze wspominając tamtą chwilę. – Wiesz dlaczego?
– Sukienka – mruknąłem. – Poznał cię.
Mrużąc oczy, wpatrywała się w czubki swych tenisówek. Nie porażały nowością, ale chyba nie o to chodziło.
– Myślałam, że cię zajebię.
Uwierzyłem. Nawet teraz była zła. No, może trochę bardziej rozgoryczona. Ale zła także.
Po trzech miesiącach. Nie musiałem pytać dlaczego.
– Trzeba było – powiedziałem cicho.
– Trzeba to było jakoś wytłumaczyć, dlaczego akurat nas widzieli ostatnich przy tym karabinie. – Mówiła spokojnie i dałbym się pewnie zwieść, gdyby uparcie nie kierowała słów do swych butów. – Jak ci zatykałam dziurę w brzuchu, znalazłam ten dynamit…
– Trotyl.
– Jeden pies. Ważne, że wybuchł. Pomyślałam, że jeśli coś jeszcze wybuchnie, to uznają, że nadal tu ktoś walczy. Czyli nie jesteśmy sami. I może nie nas będą podejrzewać.
Zastanawiałem się tylko parę sekund. Potem przestałem myśleć i zacząłem się pocić.
– Zaraz… Zeznałaś, że to ty Młynarczyka…? Widzieli nas przy karabinie, a potem ty…?
– A co miałam robić? – Nadal oglądała swe stopy.
– Co?! Nic! Trzymać gębę na kłódkę! – Zauważyłem zdziwione spojrzenie któregoś z opalających się pacjentów. Pomogło. Już dużo ciszej dodałem: – Nie rozumiesz? Teraz jak nas wsadzą, to razem. Muszą, choćby nie chcieli.
– Jeśli powiem, że wtedy myślałam, to skłamię – wzruszyła lekko ramionami. Dopiero teraz dostrzegłem bandaż na jej ręce. Może dlatego, że wiele się go spod rękawka nie wychylało.
Długie miała te rękawy jak na bluzkę z krótkimi.
Przypadek?
– Co ci jest?
Popatrzyła na mnie zdziwiona. A potem, równocześnie, zaczerwieniła się i zakryła bandaż prawą dłonią.
– Nic – rzuciła pospiesznie.
Oczywiście znalazłem wyjaśnienie. Siła stereotypów.
– Twój mąż? – Tylko formalnie było to pytanie. Nie dałem jej nawet szansy na odpowiedź.
– To jego robota?
– Niby co? – próbowała iść w zaparte.
– Dobra. Nie było pytania. Przepraszam, nie mój biznes.
– Myślisz, że dałabym mu się bić?
– Mówiłem: nie mój…
– To nie siniak – przerwała mi. Cicho, z rezygnacją. Milczała potem przez chwilę. – Kaliber dwanaście przecinek siedem. Lekarze mówią, że mam cholerne szczęście. Trochę niżej i byłoby po ręce. Albo w ogóle… To jak mała armata.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Oboje studiowaliśmy pilnie wygląd ścieżki. Kaśka nie cofnęła prawej dłoni: siedziała otulona ramionami jak ktoś, kto zmarzł.
– Musiałam przyjechać.
– Ciągle nosisz bandaż? – Sam siebie ledwo słyszałem. Wyobraziłem sobie ten widok: strzęp mięsa i kości wyrastający z jej ciała w miejscu, gdzie kiedyś była ręka. – Coś… Jest tak źle?
– No, piękniejsza się nie zrobiłam – wypuściła ze środka trochę goryczy. Ale chyba nie złości. Była smutna, nie zła, i to zdołowało mnie do reszty.
– Możesz… ruszać palcami? Normalnie? – Dałem spokój ścieżce i gapiłem się na jej lewą dłoń. Nie za wiele było widać: utknęła gdzieś w fałdach swetra. – Kasia?
Też uniosła głowę. Zerknęła na mnie z ukosa.
– Musiałam przyjechać – powtórzyła. – Tam na moście… Myślałam o tym tysiąc razy. I dalej nie wiem, co się właściwie stało. To znaczy… co chciałeś zrobić. I dlaczego akurat tak.
– Co z ręką? – Oberwałem jej pytaniem jak dobrym sierpowym w szczękę, ale wcześniej kopnęła mnie w jaja i uniewrażliwiła na sierpowe. – Możesz nią…?
– Nie mogę na nią podrywać facetów – burknęła. – To wszystko, czego nie mogę.
Drobiazg. I tak…
– Boli?
Dotknąłem tylko zaciśniętej na bandażu dłoni, a i to opuszkami palców. Drgnęła jednak.
Ale to bardziej ja cofnąłem rękę niż ona ramię.
– Nic mi nie jest – rzuciła przez zęby.
– Przecież widzę…
– Dawno się zagoiło. – Odwróciła się ode mnie. – Po prostu blizna wyszła mało twarzowa.
Jak chcę być piękna, zakładam bandaż.
Trzy miesiące. To, co ukrywała pod opatrunkiem, nie będzie już lepiej wyglądać.
– Przepraszam. – Odsunąłem się o parę centymetrów dalej. Wątpię, by któremuś z nas na tym zależało, ale czasem samo słowo „przepraszam” to za mało. – Nie miałem pojęcia… Jeśli uda się odzyskać te pieniądze, wydam z mojej części ile trzeba. Wiem, że to nie to samo…
– Mogę wiedzieć, o czym mówisz?
– No… Są przeszczepy, zabiegi…
– Adam, co ty pieprzysz? – Nie oczekiwała, że odpowiem. – Nie przyjechałam tu po forsę na chirurgów plastycznych. Nie jestem Patrycja. A może jestem? – posłała mi nieoczekiwanie krzywy uśmiech. – No właśnie… Może za mało się dla ciebie różniłyśmy, co? I dlatego…?
– Masz żal. – Nie pytałem, stawiałem diagnozę i pewnie dlatego nie siliła się na więcej sarkazmu, tylko po prostu czekała, patrząc mi w oczy. – W porządku. Też bym miał.
– Nawet nie próbowałeś krzyczeć – powiedziała z goryczą. – „Padnij, Kasia” i już.
Spokojnie, od niechcenia. – Odwróciła twarz. Łatwiej było jej patrzeć w słońce niż na mnie. Cóż, słońce lepiej wysusza zalążki łez. – Jeden raz. Mało brakowało, a… Dobra, wiem: uprzedzałeś mnie. No a ja jednak padłam. Z grubsza – pogładziła się po obandażowanym ramieniu. – Więc nie ma o czym gadać.
– Gdybym wtedy krzyknął, już by nas nie było.
Znów widziałem jej oczy. Wciąż wilgotne. Wpatrywała się we mnie zbyt zachłannie, by zawracać sobie tym głowę.
– Nie mogłeś?
Jeszcze przed chwilą była rozżalona. Teraz górę wzięła nadzieja. Zdałem sobie sprawę, że i dla niej tamte parę chwil przy moście to jeden z najważniejszych kawałków życia. Wcale nie dlatego, że omal nie ostatni.
– Nie mogłem. Młynarczyk strzelałby do mnie, nie do bewupa. Jaśniej uprzedzić też nie mogłem. Patrycja nie była głupia.
Pokiwała głową. Nie miałem pojęcia, czy mi wierzy. Delikatny sarkazm w jej głosie o niczym nie świadczył.
– Rozumiem. Chłodno skalkulowane ryzyko. No cóż, udało się. Dzięki.
– Zabiłaby cię – powiedziałem spokojnie.
– Możliwe.
– Nas wszystkich próbowała zabić. Młynarczyka, mnie… Nawet swojego Mariusza. To znaczy: ich obu miałem się pozbyć ja, a mnie ona. Ale na jedno wychodzi.
Zaskoczyłem ją.
– Co ty pieprzysz? Przecież… – urwała, a oczy zrobiły jej się jeszcze szersze. – Zaraz… To dlatego…?
– Nie. Nie dlatego. Już nie żyła, zapomniałaś? Strzelałem do Chudzyńskiego prywatnie.
Bo groził waszym dzieciom.
Odczekała chwilę, nim to powiedziała.