Выбрать главу

Najlepiej snajperski.

– I pomyślałeś o Młynarczyku.

– Bardziej o jego karabinie. Ale coś mi się przypomniało. Pamiętasz tego wartownika przy bramie? Od alarmu? Kurzewskiego? – Kiwnęła głową. – Spanikował wtedy, bo wcześniej widział kogoś na północ od bazy. A potem wrócił Młynarczyk.

– No i?

– Miał swój SWD i nic więcej. Żadnego łupu. Snajper nie strzela do bezbronnych. Nawet zwykły szwejk nie ma formalnie prawa, ale na takich patrzy się przez palce. Snajper to całkiem inna para kaloszy. Wymaga się od niego, by najpierw popatrzył, potem pomyślał, a na koniec ewentualnie strzelił. Ewentualnie.

– Ale… to przecież był terrorysta.

– Bez broni? To tym bardziej żywcem brać. Nie mówię o pieszczeniu się: strzał proszę bardzo, ale w kolano, ramię. Tak ich tu uczą. Jeniec jest sto razy cenniejszy od trupa. Nawiasem mówiąc, snajper powinien brać żywcem i tych uzbrojonych, o ile tylko nie zagraża to postronnym. No, ale powiedzmy, że Młynarczyk nie chciał nadstawiać własnej głowy. Ludzkie.

Tyle że jakąś broń powinien przy trupie znaleźć. Zwłaszcza on. Facet z tak zapapraną opinią. I znalazł. Ale za dobrą, by się nią nie chwalić.

– Ten karabin? – Odruchowo dotknęła obandażowanego ramienia.

– Pamiętasz, jak się starli z Szamockim o twój wyjazd?

– „Snajper z jajami starczy na bewupa”? – pokiwała z uznaniem głową. – Pamiętam.

– Z jajami i półcalówką – uzupełniłem. – Nie wiem, czy specjalnie po nią poszedł. Ale to właśnie wtedy przydźwigał karabin w pobliże bazy. Jak najbliżej, żeby potem szybko zabrać. No i go Kurzewski wypatrzył. Może zresztą dlatego nie żyje. Nikt mu wtedy nie wierzył, ale Młynarczyk mógł się bać, że chłopak widział za dużo i w razie dochodzenia naprowadzi żandarmów na właściwy trop. Więc zamiast obezwładnić, poderżnął mu gardło. Albo inaczej: wyszedł, otwarcie wrócił z karabinem i wtedy poderżnął. Po prostu dla wygody, żeby nie przemycać broni przed nosem wartowników.

Milczeliśmy jakiś czas.

– Ale z nas… – Kaśka przez chwilę szukała stosownego słowa. Nie dokończyła jednak.

– Odkręciłbym to – mruknąłem. – Gdyby tylko się dało… Ale się nie da.

– Nie da się.

Znów milczeliśmy. Siedziała ze zwieszoną głową, skubiąc w roztargnieniu rękaw swetra.

Wyglądała na nieszczęśliwą. Uświadomiłem sobie, że tylko dwie kobiety obdarzyły mnie łaską siadania obok i zaglądania w twarz, z której nie próbowały usuwać śladów cierpienia. Wszystkie inne grały, chowały się za maskami, jakie ludzie noszą całe życie, bo tak bezpieczniej lub tak wypada. Tylko dwie. I jedna była niedostępna, stracona chyba raz na zawsze.

– Kasia…

– Musiałam przyjechać – weszła mi w słowo. – Ja… nie wiem, co robić.

– Tak źle? – zapytałem cicho.

– Całkiem chujowo.

Ilona powiedziałaby to dokładnie tak samo. Nie były wulgarne. Żadna z nich. Potrafiły mówić pięknie i mądrze. Stosownie do okoliczności. Tak jak teraz. Właściwe słowo we właściwym momencie.

– Zosia?

– Też. Nie mam pracy, domu, a we wrześniu pierwszy termin sprawy rozwodowej. Tomek będzie o nią walczył.

– Przegra – uśmiechnąłem się. – W polskich sądach rodzinnych facet jest bez szans. Co w todze, to baba.

– Ja bym mu dała ze trzydzieści procent – też zdobyła się na uśmiech. – Ma rzeczowe argumenty po swojej stronie. I cholernie dużo uroku. – Kąciki ust opadły jej powoli, uśmiech zsunął się z nich, spadł gdzieś na przytulone jedno do drugiego kolana. Pomyślałem, że wygląda strasznie żałośnie. – Przystojniak i w ogóle. – Przyglądała mi się przez chwilę smutnym spojrzeniem chorego dziecka. – Kocham go, wiesz? Nawet teraz.

– Aha.

Miałem nadzieję, że moja twarz wyraża akurat tyle, co ten błyskotliwy komentarz. Dość wątłą nadzieję. Za długo na nią czekałem. Za wiele myśli się uzbierało. No i teraz wylewały się na zewnątrz.

– Co? – Mogła być, cytując Ilonę, przybita jak papa na dachu, ale ślepa nie była.

– Nic. – Chrząknąłem, próbując chociaż głos przywołać do jakiegoś porządku. – Nie łam się. Trochę forsy wpadnie mi z ubezpieczenia, no i sporo zaoszczędziłem. Pożyczę ci.

Wynajmiesz coś, pracę też podłapiesz, jak będzie z czego dopłacać i zgodzisz się na minimalną stawkę. Sądowi to wystarczy. Wiesz: byle mieli podkładkę, papierek. Resztę załatwi babska solidarność. No i to on cię zdradza, prawda? Mieszka z tą rudą. To jest argument.

– Chcesz mi pożyczyć pieniądze?

– Wypłacalna jesteś – próbowałem żartować. – Sto tysięcy żywej gotówki. Wystarczy trochę odczekać, kupić bilet do Aszchabadu i jakiś przechodzony wykrywacz min.

– Dlaczego?

Zrozumiałem, że zignorowała wszystko, co właśnie powiedziałem. Nie miała domu, nie miała pracy, żyła w kraju, który zabiera dzieci biednym – i olewała trzydzieści trzy tysiące wolnych od podatku dolarów.

Idiotka?

Naprawdę miałem tyle szczęścia?

– No bo… – Jezu, co mam jej powiedzieć? Prawdę? Miała klasę, urodę, dumę i rozum. Los nie obdarował jej pewnie dziesięcioma punktami na dziesięć możliwych w każdej z tych kategorii, ale gdyby podsumować, wychodziła średnia, której długo szukać. W każdym razie pośród kobiet do wzięcia.

– Tamtej nocy wyrównaliśmy rachunki – powiedziała z naciskiem. – Nikt nikomu z niczym nie zalega. Zgadza się?

– No… chyba tak.

– Więc nie ma powodu, byś mi pożyczał forsę.

Bardzo się postarała, by w końcówce nie zadźwięczał najmniejszy nawet znaczek zapytania. I udało jej się. Tyle że starań nie zdołała już ukryć.

Albo po prostu słyszałem to, co wolałem słyszeć.

Ale niektórych rzeczy na pewno sobie nie wmówiłem.

– Dlaczego musiałaś przyjechać?

Odetchnęła głęboko, jak przed trudnym nurkowaniem. Zrozumiałem, że czekała na to pytanie. Co nie znaczy, że łatwo i ochoczo zabrała się do odpowiadania.

Na początek usiadła bokiem na ławce. Musiała podwinąć nogę pod nogę. Ubyło jej powagi, upodobniła się do Ilony, specjalistki od niegodnych trzydziestoparoletniej damy metod dosiadania krzeseł oraz ławek, a przede wszystkim mogła wpatrywać się w moją twarz, nie nadwerężając karku.

– Zrobiłeś się dla mnie ważny – powiedziała ze smutkiem. – Myślałam, że to minie, ale… no, nie mija. – Też zacząłem siadać bokiem, zamarłem jednak w połowie obrotu. – To takie głupie… Kochasz ją. Wiem, że raz zagwiżdże, a do niej popędzisz. Co ja mówię: popędzisz… Na kolanach pójdziesz…

Urwała. Powinienem milczeć, bo ewidentnie nie oczekiwała ode mnie słów. Jeszcze nie teraz.

– Tylko że ona nie zagwiżdże.

Uśmiechnęła się gorzko.

– No to mnie pocieszyłeś.

– Kasia…

– Nie mów tak do mnie. Kaśka, Katarzyna; Kasieńka, jak chcesz żartować. – Nie odrywała ode mnie wzroku, widziała, kiedy nie rozumiem, i miała odwagę wyjaśniać. – Kasia lepiej nie.

Milion ludzi tak mnie nazywa. Pani Kasia, Kasia… Ale ty… Zacząłeś, kiedy poszliśmy do łóżka.

Nic nie poradzę, tak mi się kojarzy. W twoim wydaniu to takie… ciepłe. A nie chcę… No, po prostu nie chcę. Rozumiesz? Skinąłem leciutko głową.

– Mam szlaban na Kasię. Jasne. – Chciała coś powiedzieć, byłem jednak szybszy. – Na zawsze?

– Co?

– Pytam, czy nic się nie da zrobić.

– Nie wiem.

Aha. No to byliśmy w tym samym miejscu.

– Dlaczego musiałaś przyjechać? – Czasem dobrze jest zacząć od nowa. Albo po prostu od tego, co najważniejsze. A to było ważne. Trzy razy powtórzyła to słowo. „Musiałam”.