Rozsądny przedsiębiorca nie czekałby dłużej i postawiłby na mnie krzyżyk. On jedynie przybrał poważniejszy wyraz twarzy. – Proszę to skończyć.
– W końcu skończę – mruknąłem ponuro.
– Dzisiaj – dodał z lekkim naciskiem.
– Dzisiaj? – Czułem, jak sztywnieje mi twarz. – Dlaczego tak nagle? Chyba nie chcecie…?
To nie będzie jutro?
– A gdyby? – zainteresował się. Na zaniepokojonego jednak nie wyglądał, co z kolei mnie nieco uspokoiło. Nie był idiotą, zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Tacy ludzie reagują żywiej na sygnały ostrzegawcze nadchodzące w ostatniej chwili, gdy kości grzechocą już w kubku.
Pomyślałem, że właśnie udzielił mi odpowiedzi.
Ale miałem też za sobą tę noc. Nie potrafiłem zadowolić się nagą dedukcją.
– Nierealne – stwierdziłem z najgłębszym przekonaniem, jakie potrafiłem wtłoczyć w struny głosowe. – Ta wczorajsza strzelanina… Za dużo ludzi przebywa w składnicy. A ma być pusto. Każdy dodatkowy człowiek to dodatkowe ryzyko.
– Brawo – rzucił lekko ironicznie. – Wnioskowanie bez zarzutu. Ale tak szczerze… Tylko w tym problem?
– Tylko? – parsknąłem. – Mówi pan, jakby chodziło o skok na budkę z lodami!
– To nie lody – powiedział z naciskiem. – To milion dolarów. W najgorszym razie.
Widział pan taką forsę?
– Nie. I nie zobaczę.
W jasnoniebieskich, jakby rozwodnionych oczach pojawiło się coś zbliżonego do obawy.
Nie lęku – najwyżej obawy.
– Chyba nie chce pan powiedzieć, że rezygnuje? – Niedowierzania było w jego głosie znacznie więcej niż pogróżki. Co nie znaczy, że miałem prawo czuć się bezpieczny. – Z miliona zielonych?!
– Chodziło mi o to, że to forsa do podziału – spuściłem z tonu. Balem się, że przesadzę i po prostu odejdzie, nim poruszę kwestię pierwszorzędną. – Przecież nie robimy tego we dwóch.
A to już trochę mniejsze pieniądze, prawda? Nie warto wariować i pchać się bez oglądania na szanse.
– Mniejsze pieniądze?! – Jakoś go nie uspokoiłem. – Milion dolców?! Na siedmior…?!
Urwał zbyt gwałtownie, bym mógł to przegapić. Ale chyba udało mi się przynajmniej zasiać ziarno wątpliwości w jego umyśle. Sam siebie zaskoczyłem refleksem.
– Nie rozumie pan?! – Początek mego wzburzonego okrzyku niemal nałożył się na jego końcówkę. – To wariactwo, nikt nigdy czegoś takiego nie robił! Jak coś skopiemy…
– Ciszej – syknął. – Zawsze jest ten pierwszy raz. A zresztą… pierwszym łatwiej. Gdybym w osiemdziesiątym dziewiątym miał tyle lat co teraz… Byle jełop mógł dojść do majątku. Premia dziewiczego terenu. Idziesz przodem, nie masz konkurencji, tubylcy nie potrafią jeszcze z tobą walczyć. Pizarro, Cortez… Albo ben Laden. Myśli pan, że tacy genialni byli? Nie. Po prostu pierwsi.
– Nie znamy planów – powiedziałem grobowym głosem. – Jest sto rzeczy do spieprzenia, a my nawet…
– Niech pan skończy z tą liczbą mnogą – rzucił ze złością, szarpiąc się z jakimś opornym guzikiem rozporka. – Wyraźnie mówiłem temu gówniarzowi: żadnych rozmów o akcji.
– Nie było rozmów – zapewniłem odruchowo. – Zresztą… przecież nie o to chodzi.
Mieliśmy nie próbować szukać innych. To pan miał na myśli.
– Moje myśli to moja sprawa. Jeśli cokolwiek ma z tego wyjść, musimy działać jak wojsko. Jeden dowódca, zero dyskusji nad rozkazami. Dzielimy się po równo, ale na tym koniec demokracji. Jeśli nie dociera to do pana, to wolę usłyszeć o tym teraz. Co, rezygnuje pan?
– Nie omawialiśmy kwestii wycofania się – powiedziałem beznamiętnie. – Nie mówię, że w to nie wchodzę. Zwłaszcza że dach jest prawie gotowy. Ale wolałbym wiedzieć…
Nie dokończyłem, choć czekał. W końcu skinął głową.
– Są dwie opcje. Może pan zrobić to z nami i zostać zamożnym człowiekiem. Albo skończyć jako bezrobotny. Wiem – uśmiechnął się – że zakosztował pan tych słodkości. Więc daruję sobie wyjaśnianie, jak to jest, kiedy człowiek staje się gównem. A taki jest u nas status bezrobotnego. Nikt tego nie mówi wprost, ale… No i bezrobotni nie mają pięknych kobiet.
Nie zmarnował czasu przeznaczonego na śniadanie.
– Pięknych kobiet? – Udałem, że nie rozumiem. Nie liczyłem na to, że uwierzy. Chodziło o zamanifestowanie zdrowego stosunku do Kaśki. Słabsze miejsce, owszem. Ale nie rana. Nie wystarczy zagrozić szturchnięciem, by wymusić posłuszeństwo. Rozważałem też obstawianie tezy „dupa jak dupa, mam ją gdzieś”, ale sprawy zaszły za daleko i nie miałem odwagi podjąć aż takiego ryzyka.
– No, może przesadziłem – uśmiechnął się. – Ale to chyba dobrze, prawda? Te doskonałe są zwykle nie do zdobycia, a nawet jeśli, to nie do utrzymania. A ona wygląda i na dostępną, i na wartą fatygi. Optymalny zestaw.
Cholera, z ust mi to wyjął. Tak naprawdę to mi się właśnie w Kaśce podobało: że lokowała się w spadkowych rejonach pierwszej ligi. Albo i ciut niżej.
– Mówi pan o redaktor Sosnowskiej?
– Obaj mówimy – wzruszył ramionami. – Od początku. Jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jej obecność panu przeszkadza. Nie ci wszyscy zablokowani przepustkowicze.
Nie było sensu się wypierać. Musiałbym zamknąć dyskusję na tym etapie. A nie mogłem.
– Nie jest moją żoną – też wzruszyłem ramionami. – Ale owszem: trochę mi na niej zależy.
– Trochę? – zapytał od niechcenia.
– Trochę – powtórzyłem twardo. – Lubię ją, jest niebrzydka i nie zadziera nosa. Ale czy coś z tego będzie…? Mąż, dziecko… Chcę mieć gwarancję, że nic jej się nie stanie. Że będzie gdzie indziej, kiedy pan da sygnał. Choćby dlatego, że nie jesteśmy tak blisko, bym mógł zapewnić pana o jej dyskrecji.
Skinął głową. Z wyrazu jego twarzy nic nie wynikało.
– Uwzględnię to – rzucił lakonicznie. – Ale wracając do pana… Nie wyjeżdżam jeszcze.
Niech pan wszystko przemyśli i da znać. No i skończy ten dach.
– Będziemy się kochać? – zapytała ni to figlarnym, ni kpiącym tonem. Pytanie było o tyle zasadne, że zgarnąłem ją sprzed baraku, gdzie gawędziła z dwoma szeregowymi, i nie dbając o pozory pociągnąłem wprost do swej kwatery. Wypisz, wymaluj: facet na ostrym głodzie. Z drugiej strony mogła to być zwykła, bezinteresowna zazdrość albo coś jeszcze gorszego – chęć rozładowania jakichś osobistych frustracji chociażby. To tłumaczyło tarczę ironii.
Jej spojrzenie zdawało się mówić: „wcale mi nie zależy”. Przegapiłbym je pewnie, gdyby nie to „może przesadziłem” Chudzyńskiego. Nie była Sandrą Bullock, fakt.
– Nie wiem – powiedziałem cicho, opierając się o starannie zamknięte drzwi.
Zastanawiałem się, jak jej to powiedzieć. Nie, wróć: czy w ogóle mówić.
Nie zrozumiała. Jej twarz złagodniała, zmiękła – ale tylko dlatego, że błędnie zinterpretowała moje słowa.
– Aha – mruknęła. Nadal się uśmiechała, ale teraz jej uśmiechem, jak najdelikatniejszą gąbką, można było obmywać rany na duszy. Ostre kryształki ironii znikły bez śladu. – Rozumiem. No cóż, może po prostu… sprawdzimy? Nie bój się, nie wpadnę w furię. Dopiero co skończyliśmy – zerknęła na łóżko. – Wiem, że to musi trochę potrwać.
Patrzyłem jej w twarz, zbierając się na odwagę. Nie szło mi za dobrze. Rozsądek krzyczał, by dać sobie spokój z gadaniem. Czekałem kilkanaście lat, mogłem poczekać jeszcze kilkanaście dni. To nie potrwa dłużej.
Prawie uległem. Pokonał mnie niepewny ruch jej dłoni ku jednemu z symbolicznych ramiączek sukienki. Zsunęła je, pozwalając tkaninie opaść kilka centymetrów i ukazać ćwiartkę niedużej piersi.