Выбрать главу

Bo bez tego już dłużej…

Nie odezwała się. Byłem jej za to wdzięczny. I prawie nienawidziłem. Za delikatność, zrozumienie też można nienawidzić. Jeśli okazuje je ktoś taki. Coraz bardziej pożądany i coraz bardziej niedostępny.

Przespała się ze mną. I co z tego? Była dziennikarką, była niebanalna, wybijała się ponad przeciętność. Pewnie miała na koncie dziesiątki takich przygód. Albo, co gorsza, dwie, trzy.

Dziewczyny z klasą rzadziej skaczą z łóżka do łóżka. Ale też rzadziej wiążą się na stałe z takimi jak ja. Kobietom powinno się ustawowo zabronić posiadania klasy, tego ulotnego cholerstwa, które sprawia, że rozkochują cię w sobie, nie dając równocześnie nic w zamian.

Weszliśmy między baraki. Osłaniały trochę od wiatru, więc w końcu nasze spojrzenia się spotkały.

– Załóżmy, że to w ten weekend – powiedziała rzeczowo. – Jak to sobie wyobrażasz? Co się stanie?

Łatwizna. Rozegrałem to w wyobraźni z tysiąc razy.

– Są cztery cele – zacząłem odchylać palce. – Żadnych ofiar. Zataić jak najdłużej fakt kradzieży. Skierować pościg na zachód. No i wyłgać się z udziału w całej imprezie.

– Kaszka z mleczkiem – rzuciła sarkastycznie.

– Aż tak to nie, ale… Chudzyński mówi, że przy dobrym ustawieniu nie będzie problemu z zaskoczeniem wartowników. O ile w ogóle zajdzie taka potrzeba. Mogą spać. Albo być od nas – wyjaśniłem, widząc pytające spojrzenie.

– Cała zmiana? – zmarszczyła brwi. – Niby jakim…?

Nie dokończyła. Sama znalazła odpowiedź.

– Bruszczak, Grzywacz i Szamocki – wyliczyłem. – Oni decydują, kto, gdzie i jak pilnuje.

Taki wspólnik byłby bezcenny. Więc pewnie doktorek któregoś zwerbował.

– Bruszczak? – zasugerowała.

– Bo toleruje tu taki burdel? – uśmiechnąłem się mało radośnie. – I widać od razu, że desperat? Pozory mylą. Te przepustki i picie na terenie baz wojskowych wymyślili w samej Warszawie. Nowa moda. Jakiś psycholog stwierdził, że lepiej dać się facetom wyszumieć po służbie. Mamy tu samych zawodowców, teoretycznie poważnych, odpowiedzialnych fachowców, którzy wiedzą, kiedy wolno sobie pofolgować. Wypoczną, rozładują stres, dłużej wytrzymają.

Rzadsze zmiany, mniej nowicjuszy, mniej ofiar, niższe koszty, przelotów choćby. Same korzyści.

– No dobrze. Nie wiemy, który z nich.

– W weekendy zwykle na miejscu jest tylko jeden. Może wystawić wartowników napastnikom i tak pokierować resztą wojska, by mało szkodziła, a sama nie ucierpiała. Gdyby do dyspozycji byli ci czterej Afgańczycy, można by się pokusić o błyskawiczne opanowanie Piątki.

Wbiegasz, totalne zaskoczenie, bierzesz gości pod lufę, wiążesz i po kłopocie. Tak to chyba planowali.

– Wiążesz? Bawiliby się w takie…?

– Z Amerykanami nie. Z nami… – uśmiechnąłem się lekko. – Wiesz, dlaczego nasi w Iraku tak uparcie jeździli polskimi honkerami, chociaż dostali amerykańskie hummery?

– Aha. – Zrozumiała.

– Żyj i daj żyć innym. Ja cię nie zabiję, to i ty mnie kiedyś może nie zabijesz. No, mniejsza o to. W każdym razie jeśli mamy działać sami, pewnie spróbujemy zablokować… – zawahałem się – uczciwych. Parę serii po ścianach i bez rozkazu żaden nosa nie wychyli. A dowódcy albo nie będzie z nimi, albo nie wyda takiego rozkazu.

– Parę serii? Czyli jednak walka?

– Niekoniecznie. – Ująłem jej dłoń, raczej dla przyjemności niż z potrzeby. A także by sprawdzić, czy jeszcze mogę. Mogłem. Stanęliśmy obok transzei wykopanej za latrynami. – Patrz. Masz pod ogniem z flanki całą ścianę Piątki, no i drzwi. Zaręczam ci, że w tym plutonie nie ma ani bohaterów, ani idiotów. Śpiewająco dadzą się zablokować.

– To tylko dwie ściany – zauważyła.

– Mamy tu więcej stanowisk strzeleckich. Wystarczy wybrać dwa dobre, by pokryć ogniem wszystkie wyjścia.

– I nikt nie zginie? – Nie wyglądała na przekonaną.

– Jeśli nikt nie zgłupieje, skończy się na strachu.

– I hałasie.

– Dookoła jest pustynia. Myślisz, że czemu tak nas tu mało? Bo do ochrony więcej nie potrzeba, a w razie gdyby któryś magazyn pieprznął, straty będą mniejsze.

– Ale… gdzieś w pobliżu jest wojsko?

– Najbliżej mamy bazę ogniową. Haubice 155 mm. Jesteśmy w zasięgu ich ostrzału; na wezwanie pierwszy pocisk spadnie we wskazane miejsce po minucie. Po pięciu minutach mogą tu być myśliwce z bombami kasetowymi. Po siedmiu śmigłowce szturmowe, a po dwudziestu pięciu czołgi. Ale nie będą. Wiesz dlaczego? – Oczywiście pokręciła głową. – Bo to teren wojskowy. Jeszcze z czasów radzieckich, oznakowany tablicami, bezludny. Tubylcy wiedzą, że nie wolno tu wchodzić, a jak który wejdzie, to oberwie bez pytania, i to nie z karabinu, tylko od razu z armaty. Właśnie dlatego urządzono bazę amunicyjną w takim miejscu. Możemy bez wahania strzelać do wszystkiego, co się rusza. A jak się ma takie uprawnienia, pluton zmechanizowany, nocną kamerę, zaminowane przedpole i taki jak tu, otwarty teren, to dopiero parę kompanii partyzantów może człowieka nastraszyć.

– A ta baza ogniowa…? Nie zorientują się?

– Za daleko. Wystarczy odciąć uczciwych od radia. A dostatecznie mocne nadajniki mamy tylko w wozach i dyżurce.

– No dobrze, powiedzmy. Zero ofiar i alarmu. Co dalej?

– Mamy własnego stara. Będzie pewnie załadowany. Wystarczy wyjechać z magazynu – wskazałem barak numer 3. – Gorzej z mostem, ale żuraw powinien w kilkanaście minut przewieźć kratownice nad kanał. Wykop i południowe baraki są w jednej linii. Ci w Piątce nic nie zobaczą, bo stołówka zasłania. Ułoży się most, star przejedzie, kratownice wrócą na miejsce, zatrzemy ślady i poczekamy.

– Na co?

– Na odsiecz. Pewnie do rana, więc będzie czas posprzątać. W nocy zjawi się co najwyżej lotnictwo. Zwłaszcza jak dostaną meldunek, że sytuacja w składnicy jest opanowana.

– A dostaną?

– A czemu nie? To rozległy teren. Cóż w tym dziwnego, że dowódca i paru innych, przypadkowo przebywających poza kwaterami w momencie ataku, broniło się całą noc w którymś schronie? Albo dało nogę na zewnątrz, a rano wróciło, opanowało jeden z wozów i nadało meldunek? Jak się nie wie, że to wszystko robota samych Polaków, cała historia trzyma się kupy i brzmi wiarygodnie.

– Nie dla mnie – rzuciła ponuro.

Ruszyliśmy w stronę mojej kwatery. Zastanawiała się, marszcząc czoło. Posępna, zmartwiona. Nie oglądałem jej jeszcze w tej postaci. Ale i taka mi się podobała.

Rozdział 10

Po powrocie do baraku to ona pierwsza sięgnęła po butelkę. Nie pytając, nalała do obu szklaneczek. Wypiliśmy.

– Mogę o coś zapytać? – Nie patrzyła na mnie.

– Wal.

– Gdybyś kogoś miał… No, babę. Też byś w to wszedł?

A już myślałem, że karakumski pył zatkał jej i uszy.

– Skąd mogę wiedzieć? Nie mam żadnej.

– A Ilona?

– Ilona? – uśmiechnąłem się smętnie. – Ilona to senne marzenie.

Nie wiem, czy uwierzyła. A jeśli nawet, to w co konkretnie. Siedzieliśmy rozdzieleni stołem i czort wie czym jeszcze. Dwoje obcych. Jej mąż latami miał ją w łóżku, pewnie zaliczył na wszelkie możliwe sposoby, zrobił dziecko. I też pozostali sobie obcy. Cóż znaczy jeden szybki numerek po pijanemu ze szkolnym kumplem?

– Już się zdecydowałeś, prawda?

– Nie powinnaś tu przyjeżdżać – mruknąłem, oglądając dno literatki. – Wszystko popieprzyłaś.

– Nie wydam cię – powiedziała cicho. Posłałem jej zdziwione spojrzenie. Uśmiechnęła się blado. – Bez obaw: nie wisisz mi dziesięciu tysięcy. Z drugiej strony… Lody też raczej nie wchodzą w rachubę.

No tak. Otrzeźwiała. Szkoda, że tak późno.