– To nie moja – powiedział spokojnie Młynarczyk. Oparł o brzuch koniec karabinowej lufy i bez pośpiechu zdjął plecak. Na ziemię wytoczyła się butelka z wodą, paczka zapasowych naboi i to najważniejsze: brunatna, foliowa torba na śmieci. Była prawie nieprzezroczysta i prawie szczelna, ale przy wkładaniu jej do plecaka Młynarczyk musiał zawadzić o jakiś kanciasty przedmiot i powstała dziura, z której najpierw skorzystała krew, a teraz ludzki nos.
Mój hełm i kamizelka łupnęły o ziemię. Czekałem na kolejne łupnięcie, ale Kaśka jakoś nie zemdlała.
Patrzyłem, jak Młynarczyk wyjmuje nóż, i przez głowę przemknęła mi idiotyczna myśl, że będzie nim kroił ciszę – tak materialna się nagle zrobiła. Oczywiście dał spokój ciszy i rozkroił worek. Mógł po prostu rozerwać, obok chwiała się jednak na nogach blada z przejęcia kobieta i pewnie z uwagi na nią wybrał bardziej elegancką formę.
– O w mordę… – wymamrotał Szamocki.
Nos okazał się autentyczny, męski. Wyrastał z głowy trzydziestoletniego mniej więcej Azjaty o wyraźnie skośnych oczach i twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem. Powieki były zamknięte i nieszczęśnik wyglądałby po prostu na pogrążonego we śnie, gdyby nie fakt, iż kończył się parę centymetrów poniżej podbródka upiornym, brunatnym skrzepem przeciętej w poprzek szyi.
– Ty go…? – Bruszczak nie dokończył. – Pojebało cię?!
– Już nie żył. – Młynarczyk dźwignął się z przysiadu.
– Nie o to pytam! Ty mu obciąłeś głowę?!
– Mamy ich identyfikować. – W głosie kaprala nie było wyzwania, choć wielu tak by to zinterpretowało. Był po prostu rzeczowy. – Takie są wytyczne.
– Schlałeś się?! Tego was na kursie uczyli?! Obcinania głów?!
– To daleko stąd. Ktoś mógł go znaleźć i zabrać. Albo zmasakrować twarz. Dokumentów nie miał, a odcisków nasi mogą nie mieć w kartotece. Zresztą nie było jak zdjąć, nie noszę tuszu.
Musiałbym obciąć dłonie. Na jedno wychodzi.
– Teraz to przegiąłeś – powiedział cicho Szamocki. Głos trochę mu drżał, choć poza tym trzymał się nieźle. Student i Sławek, wychyleni z włazów bewupa, wyglądali na znacznie solidniej znokautowanych.
– Zdecydujcie się na coś – rzucił gniewnie Młynarczyk. I prawie od razu powrócił do roli beznamiętnego, znużonego twardziela. – To wojna.
O dziwo, jego słowa zasznurowały Bruszczakowi usta. Porucznik obejrzał się, sprawdził rozmiar strat. Zanim jeszcze podszedł do leżącej na piasku głowy i powtórzył spojrzenie, oceniając martwe pola i tym samym ilość potencjalnych świadków, zrozumiałem, co zamierza.
– Kulanowicz…
– Tak – przerwałem mu. – Jasne.
Odwrócił się, dotknął folii czubkiem buta.
– Zapakuj to, Młynarczyk. I ładuj się na wóz. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie została reszta?
– Wiem.
– Odpalaj, Fornalski. Przejedziemy się. Wychwyciłem spojrzenie Studenta. Było parę ciekawszych miejsc, ale popatrzył akurat na mnie.
– Panie poruczniku, a dyżur? – zaprotestował nieśmiało. Bruszczak pokazał, kto tu rządzi, i po prostu go zignorował. Nikt więcej nie próbował się odzywać.
Młynarczyk wepchnął upiorne trofeum do worka, potem worek do plecaka. Z kapustą obchodziłby się pewnie delikatniej, no, ale ostatecznie od źle pakowanej kapusty może odpaść liść czy dwa. Tu żadne straty nie wchodziły w grę.
– Zostawię – wyciągnął plecak w stronę Szamockiego. – Jak nas po drodze sfajczą, będzie wiadomo, czyich kumpli szukać. – Bruszczak otwierał usta, rozmyślił się jednak i nie powiedział słowa. – Dziś mają być medycy, mogliby zabrać do sztabu.
– Już byli – mruknął Szamocki, trochę przez zęby. Pakunek jednak przyjął.
– No to zdjęcie – Młynarczyk skinął w stronę Kaśki i jej aparatu fotograficznego. – Jak to cyfrzak, to w komputer i przesłać. Albo po prostu wezwijcie śmigłowiec.
Odwrócił się i znikł w drzwiach bewupa. Zerknąłem na Kaśkę. Miała w twarzy mniej krwi niż ten z worka. Kurzewski nie wyglądał dużo lepiej. Otworzył wprawdzie szlaban, ale potem, gdy BWP gnał na zachód, zawisł na przeciwwadze niczym ofiara choroby morskiej na relingu.
Podszedłem do Kaśki, podniosłem hełm i kamizelkę.
– Nikomu ani słowa, Kurzewski. – Mówiłem cicho, czułem jednak, że nie pomyli tego rozkazu z luźno rzuconą propozycją, co paru moim podwładnym zdarzyło się kilka razy.
Nasadziłem hełm na głowę, wskazałem Kaśce baraki. Oszołomiona, odwróciła się posłusznie.
Zaprowadziłem ją do swojej kwatery, posadziłem i sięgnąłem po butelkę. Nie za wiele w niej zostało, ale nie dlatego zawahałem się przy zakrętce.
– To chore.
Dałem spokój butelce. Oczy Kaśki zrobiły się niemal czarne, tak bardzo pobladła twarz, ale w głosie wyczułem więcej buntu i niewiary niż paniki. Mogła funkcjonować bez alkoholowego znieczulenia.
– Formalnie ma rację – mruknąłem, zamieniając butelkę z wódką na tę z mineralną.
Napełniłem szklankę.
– Adam, co ty pieprzysz?! Obciął mu głowę! Chyba… po prostu nożem! Odkroił! Jak jakiejś… nie wiem… rybie!
– Nie byłem na tym ich kursie. – Podsunąłem jej literatkę. – Ale nawet nas, tyłowe ciury, uczą, by reagować jak policja. Każdy świeży trop może doprowadzić do innych terrorystów.
Nieraz to kwestia godzin. Nawet minut. Zidentyfikujesz takiego od razu – zgarniasz rodzinę, kumpli, rewidujesz właściwe miejsca. Spóźnisz się – i klapa. Ktoś może przez to zginąć. Ktoś od nas.
– Bronisz go? – popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– W Iraku kropnął dwoje nastolatków. – Włożyłem jej szklaneczkę w dłoń. – Chłopak podszedł do ogrodzenia naszej bazy. W takim luźnym ubraniu. Mógł teoretycznie mieć coś pod spodem. Dostał w głowę, od razu na amen, ale dziewczyna zgłupiała, chyba chciała ratować…
Zresztą nie wiem, nie znam szczegółów. W każdym razie ją też zastrzelił. Że niby mogła uruchamiać zapalnik. Było dochodzenie, ale Młynarczyka nie zawiesili. Ubezpieczał potem konwój i zlikwidował autentycznych terrorystów. Znów dwóch. Karabin mieli jeden, więc może ten drugi oberwał przypadkiem, no ale… Medalu nie dostał, do cywila go nie wywalili. Bilans zerowy. Potem przyjechaliśmy tutaj i zaczęli do nas strzelać lepsi fachowcy niż sieroty po Saddamie. Nikt się już nie czepiał faceta, który potrafi i lubi zabijać.
– Lubi? – podchwyciła.
– Tak myślę – wzruszyłem ramionami. – W każdym plutonie jest strzelec wyborowy, ale snajper to co innego. Snajper stanowi samodzielny pododdział. Dostaje zadanie i wykonuje po swojemu. Młynarczyk był szkolony w ten sposób. To nowość w naszej armii. Nauczyli go, że sam ma decydować o śmierci tego w celowniku. Nie każdy pójdzie na taki układ. Nawet w wojsku jest milion stanowisk, na których nie trzeba wydawać wyroków śmierci. Albo przynajmniej zabijać bardziej bezosobowo. Bez patrzenia w twarz. Nie wiem, ale wydaje mi się, że nikt całkiem normalny nie weźmie tej fuchy.
– To świr – powiedziała twardo.
– Pewnie tak – uśmiechnąłem się. – Ale użyteczny.
Przyglądała mi się przez chwilę ponuro.
– Bo czasem jednak zabije prawdziwego kaszaniarza?
– Bo jeśli to Bruszczak jest szefem, w bazie została tylko Patrycja i Numer Siódmy.
Zaskoczyłem ją. Mroczne spojrzenie nieco złagodniało.
– Słucham?
– Ten twój pomysł z cięciem przęsła… Głupi, bo głupi, ale… Jeśli w ogóle, to teraz.
– Słucham? – Czułem, że zrozumiała od razu i po prostu odwleka chwilę wyłożenia kawy na ławę. Pewnie w nadziei, że wróci mi rozsądek i sam zrezygnuję.
– Student chciał zostać. To by pasowało do mojego anioła stróża. Ale wyjechał i jest ich dwoje. Przy odrobinie szczęścia możemy się dowiedzieć, kim jest Siódemka.