– Młynarczyk mówi, że snajper nie jest od walki, tylko od zabijania. – Znów pomilczeliśmy sobie niewesoło. – Przywieźliście ciało?
– Brus kazał zakopać. Niby że tutejsi zabrali zwłoki. Jeśli się rozejdzie, jaki numer ten świr wykręcił, można będzie przynajmniej mówić, że miał rację. Był trup, nie ma trupa, ślad się urywa. A tak to mamy chociaż twarz.
– On jest z nami?
Wyglądał na zaskoczonego.
– Młynarczyk?
– No tak – zgodziłem się. – Nie robi się czegoś takiego tuż przed skokiem stulecia.
Żandarmów mamy teraz jak w banku. – Zrobiłem sobie następną przerwę. – Cholera. Mam nadzieję, że doktorek uwzględnił go w swoim planie. Nie chciałbym mieć go przeciw sobie.
– Za tydzień idzie na urlop. – Westchnął, po czym uśmiechnął się blado. – To pewnie wtedy… Nie martw się. Uda nam się. A tobie odpadnie kłopot.
Był zbyt delikatny, by nazwać ten kłopot po imieniu. Albo zbyt zdezorientowany. Dwa razy wyżebrałem jego kolejkę przy łączu do Polski. Oddawałem potem swoje, nawet z nawiązką, ale te dwa razy to było właśnie żebranie, nie rzeczowa propozycja zamiany, i pewnie doskonale to zapamiętał. Musiałem usłyszeć głos Ilony. Poszukać w nim nutek radości, nakarmić zdychające z głodu złudzenia. Widział mnie wtedy. Oglądał faceta jak na narkotykowym głodzie.
A teraz zobaczył damskie figi suszące się obok moich i miał pewnie mętlik w głowie.
Ja oczywiście miałem dziesięć razy większy.
– Sławek… Kiedy chcą to zrobić?
– Wiem, co ja mam robić. I tyle. A ty nie? – Wzruszyłem ramionami. – No to się nie przejmuj. Na pewno nie dziś. Uprzedziliby cię. Pewnie przyszły tydzień. Dawno jej tu nie będzie.
– Ale póki co… – wskazałem wzrokiem stanowisko kierowcy. – Dasz się przejechać?
– Co mam robić? – zapytała z niedowierzaniem.
– Masz prawo jazdy, prawda?
– Piłeś coś? – uniosła się na łokciu i poszukała wzrokiem butelki. – Teraz mam sobie urządzać przejażdżki czołgiem?! Teraz?!
– Bewupem. – Bez pośpiechu, ale stanowczo, zsunąłem z niej koc. W baraku wciąż było ciepło, widocznie jednak zmarzła w swojej zwiewnej sukience i kiedy wróciłem, leżała przykryta aż po brodę. Przemknęło mi przez głowę, że gdybym tam, pod spodem, znalazł nagie ramiona i stanik, mógłbym go po prostu odpiąć, wleźć pod koc i kochać się z Kaśką. Może nawet byłaby mi wdzięczna. Nie rozebrała się, niestety.
– Jeden pies – warknęła.
– W bewupie jest wolant. Prawie kierownica. Reszta też podobna jak w zwykłym samochodzie. Pół godziny ćwiczeń i od biedy będziesz umiała jeździć. Wstawaj. – Na seks nie było raczej szans, ale mogłem przynajmniej wepchnąć rękę pod jej plecy, posadzić na łóżku coś tak przyjemnie ciepłego.
– Odbiło ci?!
– To jedyny pojazd, którym w razie czego możesz stąd zwiać.
– Zwiać? Chcesz, żebym…?
– Nic nie chcę. To tylko tak, na wszelki wypadek. I tak nie masz nic do roboty. No, chodź.
Będziecie trochę bezpieczniejsze. Obie.
Nie zapytała z przekąsem: „ja i Ilona?”. Usiadła na brzegu łóżka i zaczęła zapinać sandały. Na bosych stopach, które były brudne, a które mimo to wolała trzymać w łóżku całkiem obcego faceta.
Nikogo nie przejechała, bo nadal wiało i nikt nie wychylał nosa z baraków czy schronów.
Nie skasowała masztu, choć zabrakło jej raptem ćwierć metra. Budynki przetrwały, ponieważ między nimi a kanałem mieliśmy dobre cztery hektary pustego placu i nawet najgorszy kierowca świata zdążyłby przypomnieć sobie, jak się skręca i czym hamuje.
No i, prawdę mówiąc, nie była najgorszym kierowcą świata. Maszt znalazł się w opałach właśnie dlatego, że okazała się nadspodziewanie dobra i Sławek pozwolił jej zasuwać na czwórce w stronę bramy. Jeździliśmy na peryskopach, trochę dla wyrobienia nawyku, trochę z obawy przed Bruszczakiem, który mógł wyleźć z baraku, przebić się wzrokiem przez barierę kurzu, gogli i hełmofonu i zapytać, co do cholery, robi jakaś baba za wolantem jego wozu. Świat oglądany przez peryskopy nawet przy dobrej pogodzie wygląda inaczej, i Kaśkę wyraźnie zawiodło wyczucie perspektywy.
Żaden z nas nie skomentował wpadki z masztem. Może dlatego, że okazała się jedyną, ale raczej z powodu naszej kursantki, która sama wyskoczyła od razu z kawałem o blondynkach za kierownicą.
Śmiała się, słyszałem to w jej głosie. Przez chwilę była podnieconą, zafascynowaną nowym doznaniem dziewczynką i nie powiedziałbym jej złego słowa, nawet gdyby ścięła maszt, rozwaliła szlaban, a potem przejechała przez wszystkie sześć baraków po kolei.
Siedziałem w wieży i też próbowałem się uśmiechać. Odpłaciła mi lekcją za lekcję, nauczyła czegoś nowego. Chcesz oglądać blask zachwytu w oczach kobiety? Zafunduj jej jazdę odpowiednio ekstrawagancką bryką. Daruj sobie uczucia, słowa wypowiadane łamiącym się głosem, pocałunki. Po prostu daj kluczyki z odpowiednio bajeranckim breloczkiem.
Śmiały się z nas i nazywały samochody przedłużaczami penisów. Miały rację. Tyle że tak naprawdę śmiały się z siebie, głupie dziwki. To nie facetowi potrzebny jest do szczęścia długi penis.
Byłem na nią zły. Rozpędzała bewupa do sześćdziesiątki po kwadransie szkolenia, ani razu nie zdławiła silnika, po paru nieudanych próbach omijała każdą wskazaną kępę trawy z właściwej strony. Miała szczuplejsze, niż myślałem, kostki, zaraźliwy śmiech i oczy jak sarenka z filmów Disneya. Stawała się coraz doskonalsza. W tej chwili prawie doścignęła Ilonę. Prawie.
– Kończymy. – Nie wiedziałem, czyim przedłużaczem miałby być trzynastotonowy BWP, ale i tak byłem zazdrosny, więc skorzystałem z pierwszego lepszego pretekstu. – Zaraz kolacja; jeszcze kogoś rozjedziesz.
– Ostatnie kółko – zgodziła się głosem tak pogodnym, że mało mnie nie zemdliło.
Gdybym ściągnął z niej majtki zamiast koca, pewnie nie byłaby teraz nawet w połowie tak zrelaksowana.
Nie myślała o Zosi, nie myślała o mnie. Może dobrze się stało, bo chwilami piaskowy tuman dosłownie zasypywał peryskopy i moment roztargnienia mógł nas słono kosztować. Nas i chyba całą bazę.
Tuż przed szlabanem, jak królik z kapelusza, z burego obłoku wyłonił się znajomy pysk ciągnika siodłowego marki MAN. Zakręcaliśmy, więc gdyby spóźniła się z hamowaniem, dostałby gdzieś za szoferką, w miejscu, gdzie kończyły się zbiorniki, a zaczynała platforma z paletami amunicji. Były osłonięte plandeką z kuloodpornego kompozytu, i przeciętny użytkownik turkmeńskich dróg nie domyśliłby się pewnie, jakie paskudztwo mija, ale ja widziałem zbyt wiele podobnych transportów, by skwitować ostre hamowanie Kaśki żarcikiem o zdartym lakierze. Trochę mnie zmroziło.
– Oj… A to co znowu?
Była raczej zaintrygowana niż skruszona. Sławek odpowiedział dopiero po paru sekundach. Dzięki przepuszczeniu przez interkom jego głos brzmiał w miarę beznamiętnie.
– Robota na jutro.
Miał rację: kołowy transporter z trałem magnetycznym zawracał sprzed bramy, trzy bewupy eskorty już zawróciły. Cała gromadka odjechała, nim kierowca MAN-a wprowadził ciągnik między Czwórkę a barak żołnierski.
– Jeszcze jedna rundka – mruknąłem. – Wysiądziemy z tyłu. Lepiej, żeby nikt cię nie widział.
Nie poszliśmy na kolację. Zaraz po jeździe Kaśka dobiła mnie do reszty, zdejmując sandały i wślizgując się pod koc. Jakby nie było tej godziny, paru żartobliwo-trwożliwych dziewczęcych pisków, dowcipów o babach za kierownicą. Stuk drzwi, z twarzy znika całe ożywienie, blada cierpiętnica kładzie się do łóżka, nie oglądając się na coraz bardziej wygniecioną sukienkę i coraz brudniejsze pięty.