Выбрать главу

– Co się…?

– Chyba się zaczęło. Ubieraj się.

Zostawiłem ją: miałem buty do zasznurowania, kamizelkę do włożenia, hełm. Włożyła pierwsze, co było pod ręką: tę jasną, pewnie cholernie wygniecioną sukienkę z ramiączkami jak sznurówki, i sandały. Pomyślałem, że będzie ją widać. Ale pomyślałem też, że tak jest lepiej.

Nikt nie strzela świadomie do ładnych dziewczyn.

Pas, kabura, ładownica. Byłem gotów.

– Adam, ty skurwysynu… Jak mogłeś mi to…

Złapałem ją za łokieć, pociągnąłem. Umilkła. Nie była zła, tylko rozżalona.

Tym razem pobiegłem. Nie za szybko. Nie chciałem prowokować nerwowego strzału. Już nie byłem sam.

Na dworze też coś się zmieniło: paliło się kilka reflektorów. Wybrano te oświetlające Piątkę, więc prawie od razu dostrzegłem poruszającą się klamkę.

Ktoś próbował otworzyć drzwi baraku żołnierskiego. Bez powodzenia: ustawiona przed nimi paleta skutecznie blokowała i drzwi, i całe wrota. To były solidne, ruskie wrota z blachy jak na lekki czołg, ale wewnątrz siedziało czterech uzbrojonych chłopaków ze zmiany czuwającej, więc nie mogło się skończyć na jednej palecie.

Bojowy wóz piechoty numer 0311 – pierwsza drużyna, maszyna Bruszczaka – zatrzymał się obok masztu. Nadjechał z wieżą obróconą w lewo, w kierunku Piątki. Kierowca prowadził z głową wychyloną z włazu i chyba nas zauważył, ale zostaliśmy zignorowani i wtedy, i potem, kiedy cofał pojazd. BWP drgnął, przesunął się kilkanaście centymetrów do tyłu, potem znów w przód, też zaledwie o centymetry.

Zatrzymałem się za narożnikiem Trójki, próbując zrozumieć, co jest grane. Nocna nauka precyzyjnego parkowania?

W jednym z okien Piątki zamajaczyła jasna plama twarzy. Albo człowiek-mucha, albo zdążyli ustawić stół i chyba dodatkowo taboret – naświetla były małe i biegły naprawdę wysoko nad ziemią. Na szczęście.

Huknął wystrzał, z okna posypało się szkło, a twarz znikła. Nie zauważyłem, skąd strzelano. Nieważne. Ważne, że kula rozwaliła szybę dobre pół metra od jasnej plamy i jeśli ten z Piątki ucierpiał, to najwyżej od odprysków i upadku z wysokości dwóch metrów.

– Co się dzieje? – Robiło się głośno i Kaśka poczuła się zwolniona z obowiązku trzymania języka za zębami.

– Cicho – pchnąłem ją głębiej za narożnik i mocno ku ziemi. Trzymałem dobrze, więc przykucnęła, uciekając przed bólem, ale zaraz potem, fakt, że grzecznie, w przysiadzie, wychyliła się zza mego uda.

Nie próbowałem odpychać jej z powrotem. Od strony kanału nadjeżdżał następny BWP i zdałem sobie sprawę, że tu, gdzie się kryjemy, wcale nie musimy być dużo bezpieczniejsi. Czając się po kątach, mogliśmy dostać serią może i szybciej, niż spacerując środkiem placu. Robiło się nerwowo.

Kierowca pierwszego bewupa, tego spod masztu, wyskoczył nagle z włazu i wyrżnął kolanami o blachy w efekcie nieudanego susa na wieżę. Poderwał się jednak od razu i równie szybko znikł w czeluści stanowiska strzeleckiego. Dopiero teraz zauważyłem, że i tamten, wieżowy właz, od początku był otwarty. Ze stanowiska kierowcy można się przesiąść na fotel celowniczego, nie wychodząc z wozu, ale widocznie uznał, że tak będzie szybciej.

Drugi BWP włączył reflektor. Mignęła mi blada, zastygła w grymasie niedowierzania twarz Kaśki. Wóz przetoczył się kilkanaście metrów od nas, a zaraz potem zza niedokończonej ściany Szóstki, osłaniającej parking i trzeciego z naszych bewupów, wyskoczyła odziana na czarno postać. Miała karabin w ręku i gnała wprost na nas.

Pod masztem rozszczekał się kaem pierwszego bewupa. Przez chwilę widziałem iskry, odlatujące od chłostanej pociskami blachy, ale bardzo szybko deszcz stali wywalił we wrotach dziurę na tyle dużą, że kule przelatywały swobodnie, mknąc bez przeszkód w głąb baraku. Gdyby nie smugacze, nie widziałbym ich: karabin walił z uporem w jedno miejsce.

Nic z tego nie rozumiałem. Poza tym, że nie wolno strzelać do ubranego na czarno.

I faktycznie: kiedy wyhamował obok nas, spod kominiarki wyjrzała spocona twarz Szamockiego.

– Żadnych głupstw, Adam – rzucił na poły gniewnie, na poły prosząco. – Dobrze idzie. Nie spieprz tego.

– Dobrze idzie? – Mimo wszystko nadal miałem wrażenie uczestniczenia w realistycznym śnie i pewnie dlatego nie podniosłem głosu. – To dlaczego Kurzewski nie żyje?

– Co?! – Ich głosy zlały się w jeden. I wcale nie miałem pewności, które było pod większym wrażeniem. Zresztą nie za dobrze słyszałem: drugi bewup, 0313, ten z włączonym reflektorem, cofał się dokładnie wprost na nas. Zauważyłem następny otwarty właz, tym razem jednak z mniej anonimową głową. Razem z hełmofonem Patrycja musiała zedrzeć jakieś gumki, spinki czy temu podobne, i połowa jasnych włosów rozsypała się jej po ramionach.

Znikła na chwilę, by pojawić się w lewych tylnych drzwiach i dopaść nas w trzech długich susach. Była w polowych spodniach i swetrze; cienką jak u osy talię przecinał pas z kaburą służbowego WIST-a. Odpiętą.

– Popierdoliło się, Czarek. – Dygotała z nerwów, ale mimo akompaniamentu dwóch silników, generatora i jakiegoś postukującego raz po raz karabinka, głos trzymała na wodzy. – W karty sobie, kurwa, grali. Trzech, masz pojęcie?

– Co?

– Umówiłam się z tym kutasem na laskę, a on kumpli zaprosił. Gówniarz jebany.

Szamocki popatrzył z niedowierzaniem na wschód. Z lekkim odchyleniem ku północy: schron stał w narożniku obozu.

– Popierdoliło się. – Patrycja skrzyżowała ramiona na piersi, jak ktoś, kto mocno zmarzł. – Musimy ich… Zgłupiałam z tego wszystkiego. Chwilę pogadaliśmy, dosłownie parę sekund.

Wyciągnęłam Grześkowiaka przed schron, mówię: „dobra, poobciągam, ale po kolei, no przecież nie trzem naraz”, a ten kretyn, Fornalski…

Zamilkła, wpatrzona w Kaśkę. Jakby dopiero teraz zauważyła jej obecność. Ale specjalnie się nie dziwiłem. W obliczu wielkiej katastrofy łatwo przegapić następne. Wszystko się waliło. Tysiąc razy wyobrażałem sobie tę noc i doskonale wiedziałem, na czym możemy się przejechać.

– Co ta cipa tu robi?

Przed barakiem numer 5 eksplodował granat. Nikt nie strzelał, BWP już jakiś czas temu dał spokój drzwiom i właśnie ruszał spod masztu, więc wszyscy drgnęli.

– Pomaga. – Szamocki odciągnął Patrycję za narożnik, pchnął w miejsce, gdzie jej blond czupryna nie kłuła w oczy potencjalnych obrońców Piątki. – Co: Fornalski?

– Załatwił go. Jezu, parę sekund gadałam, wychodzimy, a on mu z paralizatora… No debil normalnie. A jeszcze głośno mówiłam, żeby się kapnął, że więcej ich tam siedzi… No i jak Grześkowiak walnął o glebę, musiałam wyjąć spluwę i… Bo co miałam robić?

– Powiedzieć, że zemdlał z rozkoszy.

Sam mało nie zemdlałem. Nigdy się nie lubiły, ale nie chciało mi się wierzyć, że Kaśka może wyskoczyć z takim tekstem w takim momencie. Na południowym końcu Piątki coś się paliło, przez okno wyleciały dwa następne granaty, parę szyb wysypało się na zewnątrz w ramach przygotowywania stanowisk strzeleckich seriami z beryli. Ziemia zaczynała palić się nam pod nogami, a ta wariatka…

Należało jej się – i oberwała od razu. Patrycja też miała refleks. Tyle że zamiast ostrego języka użyła tępej pięści. Kaśka dostała w policzek prawym sierpowym, rzuciło nią o mur, aż przykucnęła z twarzą skrytą w dłoniach.

– Dość – warknął Szamocki. – Zabiliście ich?

Patrycja, chyba otrzeźwiona bólem stłuczonych kostek, wskazała bewupa.

– Związaliśmy i do wozu. Ale widzieli nas i…

– Potem. – Kolejny wybuch zwolnił go z obowiązku tłumaczenia, jak wyglądają priorytety. – Właź do wieży i pilnuj okien. Mają się bać, ale jak kogoś zastrzelisz, osobiście nogi ci z dupy powyrywam. Jasne?