Выбрать главу

Zyskałem trzy metry żelaznego alibi: ktoś, kto z premedytacją buduje most, powinien trochę lepiej dostosowywać go do potrzeb. Powinno mi to poprawić humor, ale jakoś nie poprawiło.

Załadowany star musiał ważyć trochę ponad dziewięć ton. BWP ważył o połowę więcej. Przy krótszym przęśle dawało to mniejszy moment zginający, a w przypadku pojazdu gąsienicowego rozkład nacisku był korzystniejszy, nie mogłem się jednak wyzbyć przeświadczenia, że moje alibi z żelaznego już lada kwadrans zmieni się w jeszcze mocniejsze – błotne. Inaczej mówiąc: cała ta prowizorka rozleci się pod bewupem, wóz pieprznie brzuchem w zamulone rumowisko znajdujące się trzy metry niżej i nasze sny o milionie dolarów skończą się raz na zawsze.

Zaczepiałem drugą kratownicę, kiedy od strony baraków nadjechał BWP. Przestrzeń za wieżą zawalono kawałkami belek. Student przywiózł też Grześkowiaka, Łobana i Młodego.

Żaden nie był związany.

– Zaczepcie linę za koniec – wskazałem przygotowaną do podnoszenia kratę. – Musi leżeć na styk z tą pierwszą.

– No już – Student potrząsnął automatem. – Ruchy.

Z liną poszło łatwo, zwłaszcza że wiązał tylko Grześkowiak, a wiatr wiał w korzystnym kierunku i asekuracji jednego pomocnika w zupełności wystarczyło. Problemy zaczęły się, kiedy przyszło do układania jezdni.

– Obciążenie ma iść na węzły. – Zdjąłem z bewupa półmetrowy odcinek belki i stuknąłem w kilka kolejnych styków górnych pasów z krzyżulcami. – Tutaj. Porozkładacie podkładki dokładnie nad nimi, jasne?

Osobiście ułożyłem pierwszą z podkładek: mój wskaźnik.

– Bez jaj. – W głosie Grześkowiaka, poza zdziwieniem i odruchowym sprzeciwem, doszukałem się czegoś mocno zbliżonego do niepokoju. – Mamy kłaść te kołki? I ktoś po tym będzie jeździł ciężarówką?

– Nie bój się, nie ty – uspokoił go Student. – Chociaż wiesz… to niegłupi pomysł.

Załapiecie się na przejazd. Wszyscy trzej. I jak wóz się spieprzy, bo coś zrobiliście nie tak, to pretensje do siebie.

Było ciemno, od betonowego rumowiska w dole zdawało się nas dzielić dwa razy więcej przestrzeni niż w rzeczywistości. Nawet abstrahując od ładunku stara, wizja upadku w tę czarną dziurę mogła przerazić. Gdyby most rozjechał się ciężarówce pod kołami, byłby to pewnie upadek połączony z obrotem, a to oznaczało rozsypane skrzynie i totalną masakrę pasażerów.

Grześkowiak bez słowa zdjął z bewupa trzy pierwsze belki, wspiął się na dźwigar, ostrożnie stawiając stopy, ruszył w stronę drugiego brzegu. Młody wziął trzy następne, stanął na krawędzi przyczółka, szykując się do podawania. Łoban w sposób naturalny, jako niepotrzebny, nie uczestniczył w pracy. Tak to widziałem.

Student widział to inaczej.

– Dawaj ten gruz – wskazał lufą glauberyta coś, co leżało w kanale. Loban posłał mu spojrzenie spode łba, postał jeszcze chwilę, ruszył w dół skarpy w tempie żałobnika idącego za trumną. – I ruchy, chłopie, ruchy.

Mógł to sobie darować: Łoban dotarł na skraj wody i utknął na dobre. Nie udawał nawet, że próbuje: trącał tylko betonową płytę stopą i stał w miejscu. Student odczekał chwilę. Potem uniósł wyżej automat.

– Szkoda czasu – rzuciłem ostrym tonem. – Biorę go do pomocy. Łoban, pakuj się do szoferki. Jedziemy po kraty.

Wystawiłem na drogę zasilaną z własnego akumulatora latarnię: do dwóch pozostałych Student raczej nie będzie strzelał, ale spacerując po kratownicach w kompletnej ciemności, ryzykowali niewiele mniej.

– Weź Młodego – mruknął Student. – Ten gnojek wyraźnie się stawia.

– Pakuj się, Łoban.

Miałem najwięcej na pagonach, żyłem o połowę dłużej, no i to ja odpowiadałem za złożenie do kupy tego cholernego mostu. Usłuchali więc. Obaj. Dopiero siadając za kierownicą, pomyślałem, że był jeszcze jeden czynnik: strach. Dryfowali ku konfrontacji, ale to nie znaczy, że jej chcieli. Chyba obu ulżyło.

Ruszyłem. Przy dziurze w ogrodzeniu pomyślałem o karabinie. Leżał między fotelami, teoretycznie jednakowo dostępny dla każdego z nas. Miałem jeszcze automat, ale czarna bluza mająca upodabniać mnie do terrorysty była na tyle obszerna, że w praktyce przestał się liczyć jako broń do szybkiego użycia.

Powinienem się bać.

– Siedzi pan w tym? Czy może tak jak my?

Mówił cicho i nie patrzył na mnie. Zawahałem się. Niejedno można było jeszcze odkręcić. Może nawet wszystko.

– Trochę tak, trochę tak – mruknąłem.

– To wariactwo. Wszystkich was… Wariactwo.

Sam wiedziałem. Zwłaszcza teraz.

– Nikomu nic się nie miało stać. I niech tak pozostanie. Nie szalej. Rób, co każą.

Wszystko się ułoży.

– Został porucznik i ta kurwa – jeszcze bardziej zniżył głos. – Mamy automat i karabin, nie spodziewają się…

Cholerny telepata. Nie powiem, że tylko o tym myślałem. Martwiłem się też o most i trzeciego bewupa, skrytego gdzieś na północ od bazy. Ale wizja kołatała mi się po głowie. Cały czas.

– To nie dla mnie – powiedziałem, nie próbując kryć nutki żalu. – Chyba kogoś zastrzeliłem.

– Z beryla? – na pół zapytał, na pół stwierdził. – Wystarczy wytrzeć odciski. To nie pana broń.

Było ciemno, wyłączyłem reflektory. Ciekawe. Dotąd jakoś nie przeszkadzało mi bycie najlepiej oświetlonym w okolicy celem.

Po ciemku jeździ się wolniej.

– Nie mamy czym zapłacić za wasze milczenie. Musimy to ciągnąć, żeby mieć.

– Mnie wystarczy to.

Dopiero teraz udowodnił, że zauważył karabin. Nie dotknął go – tylko lekko wyciągnął rękę. Miałem na sobie kamizelkę, a szoferka to marne miejsce na strzelanie z broni długiej.

Skończyłoby się na zapasach. Może dlatego nie próbował żadnych sztuczek.

– Jest jeszcze czterech innych.

– A dowody? Są dowody, że to pan i Szamocki, a nie, na przykład, Grześkowiak? – Jechałem wolno, ale czasu mieliśmy tyle, co kot napłakał, więc nie czekał na odpowiedź. – Słowa przeciw słowom. Możemy się dogadać. Lechowski na to pójdzie, znam go. Kleczko to cykor, zrobi, co mu się powie. Pana dziewczyna, ja… Jak zagrozimy, że idziemy w zaparte i zwalamy winę na donosicieli, to może się uda. Może nie będzie żadnych donosicieli. Wpadli partyzanci, postrzelali, znikli. Normalka. Żadnego udziału naszych. Zeznajemy zgodnie i nie ma afery.

Dokładnie tak to sobie wyobrażałem. W najbardziej optymistycznej wersji. Ale nawet ta najbardziej optymistyczna kryła w sobie potężny hak.

– Parę osób na to nie pójdzie.

– Dużo macie z tego mieć?

– Wystarczająco dużo, by nie poszły. Dojechaliśmy do wykopu. Z prawej miałem tarczę w postaci baraku numer 6, mogłem zapalić światła.

– To ich rąbniemy – po raz pierwszy spojrzał mi w oczy.

Pokazałem mu drzwi. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę. Potem wysiadł.

Przechyliłem się, zamknąłem drzwi, których nie zatrzasnął. Nie wierzyłem, by zdecydował się na desperacką szarżę ku szoferce i użycie beryla. Było to raczej nieme przypomnienie, że stoimy nadal po dwóch różnych stronach barykady.

Przeszedłem na platformę, wsiadłem do kabiny dźwigowego. Odszukałem go wzrokiem: stał obok kratownicy.

– Możemy mieć tę forsę bez następnych ofiar – rzuciłem sucho. Chciałem, by usłyszał argumenty, a nie skowyt wijącego się sumienia. – A żeby jej nie mieć, trzeba by znów zabijać. To głupota.

– Złodziei – powiedział spokojnie. – I zdrajców.

Jak to powiedziała Kaśka? „Dobry powód, by zabijać”?

Ten też był dobry.

– Nie tylko zdrajcy zginą, jak zaczniemy strzelać. – Pokręciłem głową. – Przykro mi, ale nie wchodzę w to. Koniec z zabijaniem. Tam masz linę. Bierzemy te ceowniki.