Postał jeszcze chwilę, a potem sięgnął po hak.
Przy moście spotkaliśmy się z wózkiem widłowym: przywiózł spore naręcze elementów betonowych oraz resztę jeńców z Kaśką na czele. Grześkowiak i Młody skończyli układanie belek i cała gromadka brała się akurat do budowania rampy. Tylko Lechowski zaległ z boku drogi, połyskując w mroku bielą założonego na nogawkę opatrunku.
– Przywiozę resztę – zadeklarował Szamocki zza kierownicy sztaplarki. – Potrzebujesz czegoś więcej?
– Dobrej modlitwy. Nie mogłeś mi, kurwa, powiedzieć…?
– Tak wyszło. Potem pogadamy.
Odjechał. Młody, nie czekając na rozkazy, sam przyskoczył do opuszczonych na ziemię ceowników. Pochodziły z rozbiórki jakiegoś słupa: wypatrzyłem go przy drodze do Bajram-Ali i najbezczelniej w świecie wyszabrowałem do spółki ze Sławkiem. Były nadżarte rdzą, a poodcinane w pośpiechu przewiązki do reszty upodabniały nasz łup do długoletniego lokatora jakiegoś złomowiska, ale ceowniki miały jedną niekwestionowaną zaletę: były wystarczająco szerokie, by pomieścić opony stara. Ułożone na podkładkach z belek powinny przeprowadzić ciężarówkę na drugi brzeg niczym szyny tramwaj. Nie o asekurację kierowcy jednak chodziło, lecz o zapewnienie prawidłowego rozkładu sił w dźwigarze. Kratownice projektuje się na przenoszenie obciążeń przyłożonych wyłącznie w węzłach, czyli tam, gdzie spawy łączą pasy ze słupkami i krzyżulcami. Naciskanie ich w miejscach, w których projektant nie przewidział nacisku, może skończyć się fatalnie. Przy obliczaniu tego typu konstrukcji obowiązuje prosta zasada: każdy element jest rozciągany albo ściskany. Próba zginania któregoś rozwala najpierw wyliczenia, a potem, o ile nieprzewidziany czynnik okaże się dostatecznie silny, także przęsło.
To trochę tak jak ze szturchaniem sztangisty pod kolano: faceta dźwigającego nad głową jakąś nieprawdopodobną ilość żelastwa potrafi rozłożyć niegrzeczny przedszkolak. Albo z zapałką: mało kto złamie ją, ściskając końce między dwoma palcami, ale już lekkie pchnięcie z boku załatwia problem.
Wysiadłem z kabiny i bez wdawania się w szczegóły wyjaśniłem, w czym rzecz. Potem zabraliśmy się do układania poszczególnych elementów. Grześkowiak i Młody zajęli się przęsłem, Kleczko, Łoban i Kaśka wjazdem na nie. Szamocki był na tyle przewidujący, że umieścił w schowku jelcza składaną miarkę, więc próbowałem uchronić ręce dziewczyny, wyznaczając ją do pomiarów. Nie wyszło: w którymś momencie wzięła się do przenoszenia betonowych połamańców.
Kiedy wróciła sztaplarka, lewa strona mostu była prawie gotowa, a po prawej Młody wnosił pierwsze belki na sklejone bokami kratownice. Jak na debiutantów, byliśmy nieźli.
Szamocki zrzucił ładunek i zawrócił w stronę baraków. Grześkowiak podwiesił pod hak ceową prowadnicę, zaczął naprowadzać ją na właściwe miejsce.
– Trzeba przywiązać belki! – wskazałem zwój drutu, zalegający przód platformy jelcza. – Te pierwsze przynajmniej! Nie mają prawa się przesunąć!
Żuraw hałasował, musiałem pokrzykiwać. Zrozumiało i ruszyło się dwoje – Kaśka i Łoban – ale kombinerki były jedne, więc dziewczyna zaraz potem zawróciła i dalej układała skośny podjazd z co mniejszych kawałków betonu. Mocowaniem belek zajął się Łoban.
– Kleczko, na tamten brzeg! – Student lekko machnął lufą. Ubrany w piżamę blondynek błyskawicznie puścił niesioną płytę; niewiele brakowało, byśmy mieli na karku następnego rannego w nogę. Odcinający drut Łoban przegradzał mu drogę, więc niewiele myśląc, biegiem, rzucił się po skarpie w dół. Przesadził kanał, potknął się, padł tuż przy brzegu, mocząc nie tylko spodnie, lecz i połowę bluzy.
Stał potem, oblepiony mokrą piżamą, dygotał i czekał na paletę z gruzem. Zjazd z przęsła nie wymagał tyle materiału i pracy co wjazd, ale – przynajmniej jeśli chodzi o ciężarówkę – był potrzebny. Nim nadjechał star, zdążyłem przełożyć co trzeba na przeciwległy przyczółek, odprowadzić jelcza na bok i pomóc Kaśce przy paru płytach.
– Ma któryś zawodowe prawo jazdy? – wychylił się z szoferki Szamocki.
Na chwilę zamroził cały ruch. Jeden Kleczko uwijał się jak w ukropie, ale, póki co, przypisałem to przemoczonemu ubraniu. Było zimno, a wysiłek rozgrzewa. Patrz: Kaśka. Stała z twarzą mokrą od potu, wyraźnie zadyszana, ssała skaleczoną dłoń i zerkała w moją stronę.
– No dobra, ja pojadę – Szamocki zeskoczył na ziemię. – Naboje są z zapalnikami, więc lepiej przeczekajcie w bewupie. Gdybym spadł, może rąbnąć. A teraz…
– Ja mogę.
Było cicho, żaden silnik chwilowo nie pracował. Powinienem coś wyczuć, zwłaszcza że Łoban też mówił cicho, wymuszając uważniejsze słuchanie.
– Jeździłeś w cywilu? – upewnił się Szamocki.
– Trochę.
Nie paliliśmy zbyt wielu świateł, by nie prowokować tych w Piątce, ale widziałem, że Czarek się waha. Miał cinquecento; to jednak trochę inna kategoria wagowa.
– No dobra. Tylko pamiętaj: powolutku i delikatnie.
Łoban od razu ruszył w stronę samochodu. Przemknęła mi przez głowę idiotyczna myśl, że po prostu chce się wykręcić od bardziej niewdzięcznej roboty.
– Zaraz, moment…
Student. Zastąpił mu drogę i choć glauberyta trzymał równolegle do bioder, wyglądało to dość jednoznacznie.
– Górska ćwiczyła jazdę – rzucił ponuro. – Ona dubluje Fornalskiego, jeśli pamiętam.
– To amatorka, a tu mamy zawodowca.
– A tego – powiedział powoli Student, nie spuszczając spojrzenia ze stojącego naprzeciwko Łobana – akurat nie pamiętam. Żeby się zawodowym prawkiem chwalił.
– To nie to co indeks – mruknął Łoban.
Błąd. Powinien trzymać język za zębami. Szamocki miał sto innych powodów do zmartwienia, ale nie przegapił wyzywającej nutki w jego głosie.
– Dobra – machnięciem ręki wskazał prawe, niedokończone przęsło. – Zobaczymy. Póki co, nie mamy mostu.
Łoban wzruszył ramionami jak ktoś, kto złożył szlachetną propozycję, ale nie ma zamiaru przejmować się jej odrzuceniem. Klekocąc kombinerkami, ruszył w stronę kratownic.
BWP przytoczył się rakiem: może w ramach pokazu czujności, może z obawy przed pociskiem czterdziestki, która prawdopodobnie poradziłaby sobie z drzwiami. Szamocki wezwał go przez służbowego radmora, tyle że po odczepieniu anteny. Dopiero widząc, jak to robi, zauważyłem, że nasz bewup też stracił antenę. Raczej za sprawą jakiegoś klucza niż zabłąkanej kuli.
Patrycja i tym razem wysiadła tyłem, pod osłoną sylwetki wozu – albo zabrakło dla niej kombinezonu zakrywającego polski mundur, albo ten, który dostała, wydał jej się za mało twarzowy. Inna sprawa, że rozumiałem ją: wślizgując się bez słowa do szoferki stara, wyglądała nie tylko profesjonalnie, ale i cholernie zgrabnie.
Nie zdążyła uruchomić silnika.
– Wchodzimy w to! – Skończyliśmy minutę wcześniej, ale Grześkowiak odezwał się dopiero teraz. – Panie poruczniku!
Zrobił dwa kroki do przodu. Młody, trzymający się go jak cień, zrobił jeden, krótszy. Ale jednak.
– W co? – wyręczyła Szamockiego Patrycja.
– Obojętne. Jak się da zarobić, to czemu nie? Po to tu, kurwa, jesteśmy, nie? Żeby trochę kasy do domu zawieźć.
Nikt jakoś nie polemizował.
– Zwolniła się działka Fornalskiego – wzruszył ramionami Student. – Właściwie…
– Działkę Sławka bierze rodzina – wszedłem mu brutalnie w słowo. Kaśka siedziała obok, zlizywała krew z rozciętej dłoni i nie patrzyła na mnie. Pomagała nam, zachowywała się rozsądnie. Może dlatego mnie poniosło: bo na dwoje mieliśmy tego rozsądku więcej, niż oczekiwałem.