– Nie widzę tu żadnej rodziny – rzucił szyderczo. – No, chyba że za trójkąt robiliście.
Dostrzegłem kątem oka, że Kaśka się podnosi.
– Jedźmy już – powiedziała nie tyle spokojnym, ile znużonym tonem. – Szkoda czasu.
Dziwne, ale to ona, nie Szamocki, rzuciła hasło. Ważne hasło, może najważniejsze. Most czekał, jednak tam, pod nim, połyskiwała nie zamulona woda kanału, ale nasz prywatny Rubikon. Wcale nie musieliśmy go przekraczać. Byłem prawie pewien, że wszystkim chodzi po głowie to samo: nadal możemy spasować. Wycofać się, zająć rozplątywaniem stryczka, w który wpakowaliśmy durne łby.
Partyzanci przyszli, partyzanci uciekli. Pustynia jest wielka, paru ludzi ma prawo rozmyć się w jej bezmiarze, nie budząc chorobliwych podejrzeń.
Mogliśmy zrezygnować. Po tej stronie jeszcze tak. Pokiereszowane wybuchem przyczółki dzieliło raptem kilka metrów, ale symboli nie mierzy się metrówką. Wiedziałem, że z tamtego brzegu nikt już nie zawróci.
– Jedziemy – westchnął Szamocki.
Początek ceownika oparł się o betonowe elementy rampy, no a Patrycja prowadziła z wyczuciem. Nikt niczego nie zauważył. Potem też raczej nie: przednie koła stara wtaczały się w kolejne króciutkie przęsła wydzielone od dołu drewnianymi podkładkami i wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w wężowy taniec falującego profilu.
Wiedziałem, że korytka ceowników będą się wyginać, ale przeprawa miała wyglądać inaczej i zakładając wkopanie dźwigarów w skarpy kanału, po prostu pominąłem ten efekt. Nie wiem, czy słusznie. Chyba raczej tak. Blokowany ziemią ceownik nie miałby jak przesuwać się wzdłuż przęsła.
Inna sprawa, że trafiając idealnie, Patrycja zażegnałaby niebezpieczeństwo w zarodku.
Koniec profilu uniósł się tylko nieznacznie i opona pewnie przydusiłaby go do podłoża, gdyby nie uderzenie w boczną ściankę położonej na boku litery „C”. Zeszlifowałem ostre krawędzie, przewidując podobną sytuację, oponie nic się więc nie stało, ale pozioma składowa uderzenia omal nie doprowadziła do katastrofy.
Pchnięty tylnym kołem ceownik przesunął się kawałek na wschód – i to nie stanowiło problemu. Wraz z nim przesunęły się też trzy czy cztery skrajne podkładki – i to już problem stanowiło.
Patrzyłem z niedowierzaniem, jak pod naciskiem belek-podkładek, które zjechały ze swych miejsc nad węzłami kratownicy, jej górny, poddany ściskaniu pas wygina się powolutku, lecz wyraźnie, sprawiając, że belki zjeżdżają głębiej w tworzące się doliny, dzięki czemu doliny rosną, dzięki czemu belki…
– Do tyłu!!!
Szamocki. To ja powinienem wrzeszczeć, ja tu byłem ekspertem od mostów. I nic.
Spanikowałem. Stałem jak słup i po prostu patrzyłem. Cała aktywność sprowadzała się do wydzielania ogromnych ilości zimnego potu.
Patrycja nie spanikowała. Nie pytając, nie wychylając głowy za spuszczoną szybę, praktycznie bez jednego widocznego z zewnątrz ruchu zmieniła bieg na wsteczny, przygazowała i gładko niczym na pokazie zjechała z przęsła.
Ceowniki prowadnic wyprostowały się, legły poziomo. Jakby specjalnie po to, by nam pokazać prześwity między drewnem a stalą. Kratownice też leżały poziomo i wyglądały z pozoru jak przedtem, ale wygniecione w górnym pasie doliny przetrwały. Podkładki zawisły całe centymetry wyżej.
– Ty je tak mocowałeś? – Szamocki mówił cicho, jak ktoś, kto bardzo się stara nie podnosić głosu, bo czuje, że zaraz potem podniesie rękę. – Do ceownika? Od góry, nie od dołu?
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Znów ktoś udowodnił, że myśli i działa szybciej.
– Ty skurwysynu… – Student poderwał automat, niemal przystawił go Łobanowi do twarzy. – Módl się, gnoju! Słyszysz?! Rozwalę ci ten skurwiały łeb!
Nikt się nie ruszył. Loban też nie. Odwrócił tylko głowę, mrużąc oczy. Niełatwo zaglądać w otwór lufy.
– Wiązał te belki! Te najbliższe, ostatnie! No i kurwa uwiązał! – Glauberyt wyskoczył do przodu, uderzył nad uchem. Łobanem zarzuciło; utrzymałby się pewnie na nogach, gdyby nie poprawka z buta. Upadł na kolana, po uchu i policzku popłynęła krew. – Zajebię cię, kutasie!
– Zostaw go. – W głosie Szamockiego pojawiły się znajome, oficerskie nutki. – Potem.
Mamy ważniejsze sprawy.
Święta prawda: mieliśmy. Na trochę gumowych nogach wszedłem na przęsło, ukląkłem, obejrzałem z bliska kątowniki górnych pasów. Deformacja nie była wielka, ale star ma trzy osie i tył ciężarówki oddziałuje dwa razy mocniej. W dodatku Patrycja nie dojechała do środka mostu i siły w profilach nie osiągnęły maksimum.
Cholera.
Podniosłem się.
– Wytrzyma?
Szamocki dobrze zakamuflował bezradność, ale była w jego pytaniu i chyba każdy przynajmniej się jej domyślał. Popatrzyłem na Kaśkę, potem na klęczącego Łobana. W takiej właśnie kolejności.
Nie, nieprawda: na początku, w mroku, na ułamek sekundy, prawie ocierając się o rzeczywistość, zamajaczyła mi jeszcze zgrabna dziewczęca sylwetka z niedużym plecaczkiem na ramionach. Ilona. Nie było jej tutaj, ale to z myślą o niej skinąłem głową.
Rozdział 16
Plan był ryzykancki, ale prosty: przełożyliśmy jedną z prawych kratownic na lewą stronę, zwiększając jej nośność o połowę. Belki-podkładki były dostatecznie długie, by rozłożyć ciężar stara na całą trójkę, ale z myślą o bewupach, których gąsienice ani nie mieściły się w ceownikach, ani nie wymagały ich pośrednictwa, wpakowaliśmy ciasno resztę belek w dwa środkowe pola dźwigarów. Nie byłem pewien, czy nie rozwalę prawej strony mostu tym patentem, ale wiedziałem przynajmniej, że jeśli szlag trafi kratownice, to wszystkie trzy – tworzyły teraz jedną całość i powinny solidarnie przenosić obciążenie. O sierotę, która została po prawej stronie, zaczepiliśmy hak żurawia. Przyczółek mostu był na szczęście wystarczająco szeroki i zmieściły się na nim oba samochody.
Odczekałem, aż ostatnia ludzka sylwetka zniknie pod pancerzem bewupa, wsiadłem do stara i powolutku wjechałem w szyny ceowych prowadnic. Mogłem spaść, co przy kilku setkach zaopatrzonych w zapalniki pocisków szybko i bezboleśnie wyleczyłoby mnie z wszelkich problemów – albo przejechać i mieć z głowy przynajmniej ten jeden.
Łatwizna.
Gorzej było potem, gdy ciężarówka cała i nietknięta znalazła się na wschodnim brzegu.
Szamocki, z pistoletem w dłoni, był już przy moście. Przyświecając latarką, przestrzelił drut mocujący pierwszą podkładkę. Zmarnowaliśmy sporo czasu, tak było szybciej.
Zwalili z przęseł ceowniki, potem drewniane podkładki. Te zamocowane drutem odczepiano strzałami z pistoletu: Patrycja wzięła na siebie drugie przęsło. Długonoga, zręcznie balansująca na wąskiej ażurowej kładce, ruszyła w moją stronę, strącając stopą kolejne belki. W połowie kratownicy zatrzymała się na chwilę przy naprężonej linie, łączącej dźwigar z ramieniem żurawia. Byłem pewien, że odruchowo ciągnie stalową plecionkę, upewnia się o jej solidności.
Staliśmy potem obok, nie odzywając się do siebie, i patrzyliśmy, jak Student zajmuje miejsce kierowcy w pierwszym z wozów bojowych, żegna się i znika, zamykając za sobą właz.
Widział trochę gorzej, ale w razie upadku i dachowania lepiej mieć zamknięty.
Przypomniałem sobie o Kaśce. Straciłem ją z oczu w którymś momencie i teraz, patrząc na sunący w stronę mostu pojazd, nie byłem pewien, jak bardzo powinienem się bać.
Jeśli jest w środku, a most nie wytrzyma…
Wytrzymał. Prawe przęsło, to pojedyncze, skręciło się nieznacznie pod wpływem niesymetrycznie zamocowanego haka, ale naprowadzany przez Szamockiego Student przejechał gładko na wschodni brzeg. Dopiero wtedy przyszło mi na myśl, że żadnego z jeńców nie widać na zewnątrz i że wszyscy muszą siedzieć właśnie w tym, pierwszym wozie. Drugiego nikt nie pilnował; pozostawieni sami sobie mogliby uciec.