I faktycznie: Student wysiadł i ruszył w stronę mostu dopiero, gdy Patrycja wspięła się na pancerz. Zmiana warty. Ze wschodniego brzegu trudniej byłoby uciekać, ale wciąż mieściło się to w kategorii rozsądnych, nie do końca samobójczych działań i ktoś musiał pilnować wozu.
Drugi przejazd wypadł gorzej: bewup zawadził błotnikiem o linę odciążającą, Student skontrował i omal nie wjechał prawą gąsienicą w pustkę między przęsłami. Skończyło się jednak na strachu – raczej obserwatorów niż kierowcy – i BWP, dziarsko porykując silnikiem, odtoczył się kilkanaście metrów w głąb pustyni. Dziwne, ale dopiero wtedy uświadomiłem sobie tak dobitnie, że to dookoła nas to już nie oddzielone błotnistym rowem sąsiedztwo bazy, lecz właśnie pustynia. Najprawdziwsza. Jedna z tych, które zabijają.
– Wsiadaj – rzucił Szamocki z kabiny stara. – I tak mamy spóźnienie.
Najbliżej miałem na wypełnioną amunicją skrzynię. Ze skrzyni łatwo skoczyć w mrok, ale przyszło mi to do głowy dopiero, gdy ciężarówka zajęła środkowe miejsce w krótkim konwoju i skok przestał wchodzić w grę z uwagi na jadący za nami wóz Studenta.
No i dobrze. Miałem dość podejmowania decyzji.
Zjechaliśmy z drogi pół kilometra dalej, a po dwóch czy trzech następnych Szamocki zarządził postój. Zaparkował tuż obok stojącego między wydmami bewupa drugiej drużyny.
– Poczekaj. – Skoczył z szoferki wprost na pancerz. Usiadłem posłusznie na skrzynce amunicyjnej. – Dawajcie.
Musieli to uzgodnić wcześniej, bo z włazu wyłoniło się nie tylko popiersie Grześkowiaka, ale i od razu para ściskanych w rękach pocisków. Rzucił mi jeden. Złapałem. Drugiego na szczęście nie rzucał. Nadjeżdżający z tyłu Student włączył reflektory i chyba było widać, jak zastygłem ze zdziwienia z tym jednym.
Otworzyły się drzwi, z bewupa zaczęli wysiadać jeńcy. Szamocki przejął drugi pocisk z rąk Grześkowiaka.
– Wykręcaj zapalniki – powiedział. – Nie ma pustych skrzyń, a lepiej nie wozić luzem…
Cholera. Pomóżcie mu.
Miał na myśli Lechowskiego. Chłopak wygramolił się jakoś z bewupa, ale dwa kroki dalej upadł. Najpierw na kolano zdrowej nogi, potem już całkiem, na brzuch.
Kleczko i Łoban wzięli go pod pachy, odciągnęli na bok. Młody wdrapał się do mnie, na ciężarówkę, zaczął odbierać podawane z wieży naboje. Z włazów kierowcy i dowódcy wysunęły się dwa kobiece popiersia.
– Halo, panie inżynierze. – Student zaparkował za ciężarówką chwilę wcześniej, ale dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę. – Automat poproszę.
Stał na pokrywie silnika, uśmiechał się i mierzył we mnie z takiego samego automatu, o jaki prosił. Szamocki zerknął w jego stronę, zawahał się, ale nic nie powiedział.
– Odbiło ci? – Lepszy tekst nie przyszedł mi do głowy.
– Mnie? To niby ja pociąłem jedyne zapasowe przęsło? – Nadal szczerzył zęby.
Zrozumiałem, że nie udaje i ma z tego autentyczną frajdę.
Zerknąłem na dół. Nikt się nie ruszał. Stali, patrzyli, czekali. Wszyscy, z Szamockim włącznie.
– Spadaj – warknąłem.
– Zrobiłeś już swoje – poszerzył uśmiech. Młody przezornie odsunął się ode mnie. – Niby czemu miałbym cię nie kropnąć? Mniej kłopotów, większa dola.
Znów było jak tam, przy moście: zostawiłem decyzję losowi, zamiast pogłowić się, wyważyć szanse i wybrać mniejsze zło. Nie odkładając pocisku, sięgnąłem do kabury. Bez pośpiechu. Pewnie to go zmyliło. Albo nie był zmylony, tylko po prostu rozsądny. Nie znał Ilony. Nie zrobiła mu z mózgu obolałej papki, chciało mu się żyć i wierzył, że innym też się dostatecznie mocno chce.
Potem, gdy uniosłem automat, mierząc mu w okolice twarzy, znów popisał się rozsądkiem.
– Gówno – rzucił przez zęby. – Nie przeładowałeś.
– A może jednak?
Ciekaw byłem, czy zdążę coś zauważyć. Ze cztery metry, trochę więcej niż jedna setna sekundy. Potem dostanę po twarzy, pewnie serią. A właśnie. Twarz.
Uniosłem głowicę przeciwpancernego pocisku kalibru 73. Wyszło coś zbliżonego do salutu cholernie grubą szablą.
– Pojebało was? – Dobiegający z tyłu głos Patrycji był mocno stłumiony. Rozsądna dziewczyna.
– Blefujesz. – Student też spuścił z tonu. No, ale z drugiej strony twardziele tak właśnie powinni mówić: cicho, nokautując przeciwnika pewnością siebie, nie decybelami. Powoli, akcentując wyraźnie ten ruch, przesunął niżej koniec lufy przyciskanego do ramienia glauberyta.
– Bum, i nie ma jajek. Mam cię sprawdzić?
– Bez jajek w ciebie może nie trafię – przyznałem. – Ale w ciężarówkę to spokojnie.
Z jednego pata przeszliśmy do następnego. Kamizelka zatrzymuje pociski typu parabellum, a takimi miał do mnie strzelać. Chcąc osiągnąć błyskawiczny efekt, powinien trafić w twarz. Ryzyko: prawie połowę osłaniała głowica. Waląc serią po nogach czy podbrzuszu, też ryzykował: przy nie dość silnym szoku mogłem faktycznie wpakować parę kul w niego lub, co gorsza, w zwartą warstwę skrzyń z pociskami.
– Dobra. – Szamocki trochę się spóźnił, ale przynajmniej dobrze wykorzystał czas. Jego głos brzmiał dokładnie tak, jak powinien brzmieć głos dowódcy. – Koniec zabawy. Student, odłóż broń. Potem Adam odda swoją. Rozwalę łeb każdemu, który choćby krzywo spojrzy na drugiego.
Każdemu, jasne? Oficerskie słowo honoru. Mam trzy wozy, dwie wieże do obsadzenia i czworo pewnych ludzi. Umiecie liczyć? Już teraz za mało. Jak się tu, kurwa, pozabijacie, to gówno wyjdzie z całego interesu. Dociera to do was?
Docierało. Student potrzebował tylko paru sekund, by opuścić automat. Ja opuściłem swój najwyżej sekundę po nim.
Szamocki podszedł do burty, wyjął mi broń z dłoni.
– Miał nabój w komorze? – zapytał cicho Student. – Teraz o tym pomyślałeś? Rychło w czas. Zeskoczyłem z ciężarówki. Nikt o to nie prosił, ale zdjąłem beryla z pleców i oddałem Szamockiemu.
– I co dalej, wodzu?
Wskazał palcem najpierw Kleczkę, potem zwolnione przeze mnie miejsce. Blondynek omal nie przebiegł po nas, tak gorliwie wystartował w stronę ciężarówki. Student usiadł okrakiem na lufie armaty z peemem przełożonym przez udo.
– Zawiodłeś nas, Adam – powiedział Szamocki. – I nie wiem, czy ta jatka to nie przez ciebie. Miało być bez strzału i może by było, gdyby nie zabrakło nam ludzi.
Chyba naprawdę tak to widział.
– To moja wina, że słowem nie pisnęliście?
– A czyja? No dobrze – uprzedził mnie. – Jej.
Nie zauważyłem, kiedy Kaśka zjawiła się obok nas.
– Wy za to graliście czysto – rzuciłem z goryczą.
– Mówisz o moście? – domyślił się.
– Rozminowaliście podejścia. Pójdzie na moje konto.
– Naprawdę mieliśmy jechać przez kanał. Ale bewupy są za ciężkie. W ostatniej chwili Afgańczycy zgodzili się wziąć systemy celownicze i…
– Słucham?!
– A myślisz, że po cholerę się w to ładuję?
– On myśli, że dla forsy.
Miałem ochotę wytargać Kaśkę za kudły. Jej za długi jęzor był tej nocy nie mniej zabójczy od przeciążonych mostów, ciężarówek pełnych trotylu i wkurzonych eks-studentów.
– Forsa jest dobra – popatrzył jej w oczy. – Ale jak można przy okazji zrobić coś pożytecznego…
– Dla ojczyzny? – zakpiła.
– Też. Ale głównie dla kariery. Włożyłem dwa lata pracy w ten projekt. I jest dobry. A chcą go udupić.