– Do psychiatry? A niby kogo? Jedna nocna warta: gostek strzela. No nic, bywa. Druga: znów coś mu się przywidziało. Jeb serią po wydmach. Kamerę już mieliśmy, ale Brus jeszcze to przełknął. No to Kleczko wziął i na trzeciej granatem przypieprzył. Dobrze, że nasadkowym, daleko, bo jeszcze by komu krzywdę zrobił. Ale i tak stary się wściekł. Kleczko by wyleciał, tylko że akurat się ta afera z rentami zrobiła. Wie pani: co to „Wyborcza” pisała.
– Odszkodowania dla weteranów? – Wiedziała. – Urazy psychiczne z pola walki?
Parę miesięcy temu jedna z warszawskich kancelarii adwokackich wpadła na nowatorski pomysł dojenia państwa. Pozbierała byłych żołnierzy turkmeńskiego kontyngentu i wysmażyła pod adresem MON-u pozew o dwa miliony złotych. Argumentacja była prosta: na misję wyjeżdżali prawdziwi kozacy, duma Wojska Polskiego, a wrócili zestresowani nieszczęśnicy, którzy bez psychologa, prochów i wódy porządnie zasnąć nie potrafią. Pracy znaleźć też oczywiście nie potrafią. Z winy wojennej traumy. Kontyngent polski był spory, zmiany, przynajmniej na początku, częste, a bezrobocie w kraju nadal dwudziestoprocentowe, więc obrotni prawnicy bez trudu znaleźli kilku byłych nadterminowych, którym armia nie zaproponowała kontraktu i którzy, jak miliony innych Polaków, zasilili szeregi bezrobotnych.
Sprawa zrobiła się głośna, bo z marszu przekuto ją na oręż polityczny. Żaden wyrok oczywiście nie zdążył zapaść, ale niektóre z prognoz były pomyślne dla powodów. Stawaliśmy się Zachodem i nawet ewidentnie idiotyczne pozwy miały w sądzie szansę, o ile za sprawę wzięli się dobrze ustawieni prawnicy.
– Radosna mówi, że nasi lekarze dostali cichy szlaban na wystawianie żółtych papierów.
Morale? Kwitnące. Optymizm? Tryska. Póki ktoś nie zacznie do kumpli strzelać, nie mają prawa dopatrzyć się żadnych odchyleń. Żeby potem psychiatra w kraju podkładki nie miał. Stresu się szeregowy nabawił? To chyba, kurwa, w samolocie, wracając. W turbulencję wpadli, stewardesa nakrzyczała albo co. Bo tu, u nas, do końca był Rambo. No i się Kleczce upiekło. Ze szpitala zadzwonili, że psychiatra chory i że może za tydzień, a z brygady, żeby Bruszczak dupy nie zawracał, nie mieszał, a jak mu wartownik na służbie za dużo strzela, to zabrać amunicję, i po krzyku. Albo dać na obierak, do kartofli.
– Proste – przyznała Kaśka. – Ale ten Kleczko… On nie udaje, prawda?
– Udaje. Żołnierza. Na studia się nie dostał, bo go egzamin zestresował. Potem w sztabie się dekował, no i jakoś mu starzy załatwili wyjazd do Azji. Chyba bał się powiedzieć, że boi się jechać. No i teraz mamy problem.
Zerknąłem w peryskop, ten środkowy, z noktowizyjną przystawką. Po bokach rosły już nie wydmy, lecz całe łańcuchy piaskowych gór, ale na razie jechaliśmy po płaskim. Trochę wiało, lecz też nie bardzo. Luksusowe warunki, które lada minuta się skończą. To nie był dobry moment, tyle że potem mogliśmy nie mieć już lepszego.
– To wasi kumple – rzuciłem od niechcenia.
– Ten zasraniec na pewno nie – zaprotestował Grześkowiak. – Kiedyś mu połówkę sprzedałem. Tanio, po kosztach prawie. Grzywacz go przyłapał, pyta, skąd wódka, a ten od razu:
„Grześkowiak handluje”. Nie, kurwa, że mu załatwił, swoją oddał czy co… Nie. Od razu:
„handluje”. Grzywacz jest w porządku, więc tylko mnie opieprzył, ale jakby na innego trafiło…
Byłbym w plecy parę stów, o przepustkach nie mówiąc. Może nawet do kraju by mnie odesłali, bo wtedy jeszcze więcej chętnych mieli niż miejsc tutaj. To na takich kumpli ja sram.
– No a Łoban?
– Łoban jest w porządku – przyznał.
– Ale narozrabiał. Próbował zniszczyć most. Mogą go chcieć…
Nie dokończyłem. Czekałem na jego reakcje.
– Nie mój problem – mruknął.
– Jesteśmy im potrzebni. – Ostrożnie dobierałem słowa. – Jak się wszyscy postawimy, trzy razy pomyślą, zanim…
– Powiedziałem Szamockiemu, że w to wchodzę. A u mnie słowo jest słowo. – Milczał przez chwilę. – To ile właściwie będzie tej forsy?
Rozdział 17
– Możemy pogadać?
– Chwila. – Szamocki zrozumiał od razu, o co pytam, ale na odpowiedź musiałem poczekać. Prowadził w zastępstwie Sławka oznaczonego numerem 0313 bewupa trzeciej drużyny i choć szło mu nieźle, nie był w stanie sprawnie obsługiwać radiostacji. A tego wymagała poufna rozmowa: przechylenia się do tyłu, za składane oparcie siedziska kierowcy, i odcięcia celowniczego od nadajnika. Posadzony w fotelu dowódcy Kleczko mógł go wyręczyć w manipulacjach przy pulpicie łączności, wątpiłem jednak, by potrafił. – No, słucham.
Bewupy były stare, ale sieć nowa, więc mogliśmy gawędzić półgłosem, przekonani, że ryk silników zapewni dyskrecję. A ryczały zdrowo: prędkościomierz rzadko schodził poniżej pięćdziesiątki, co w pofałdowanym, pustynnym terenie wystawiało na ciężką próbę i maszyny, i pasażerów.
– Co jest grane? Co chcemy zrobić?
– Pytasz o plan? – upewnił się. – Jest prościutki. Dojeżdżamy na miejsce najdalej w dwie godziny, ubijamy interes, bierzemy forsę, wracamy. Razem najwyżej pięć godzin, chociaż jak dobrze pójdzie, to tylko trzy. Najdalej po szóstej będziemy w domu. Symulujemy walkę, odbijamy wóz i wzywamy pomoc. Im później, tym lepiej. Łatwiej wytłumaczyć, dlaczego Afgańczycy znikli bez śladu.
– Zacznijmy od miejsca. Wiesz w ogóle, dokąd jedziemy?
Nad całym przedsięwzięciem unosił się niemiły smrodek wielkiej improwizacji i choć brałem poprawkę na fakt, że mi nie ufali, wyraźnie go wyczuwałem. I słusznie.
– To akurat doktorek zaklepał na mur – westchnął.
– Czyli reszty nie?
– Nie znam szczegółów. To on złapał kontakt i negocjował. Chyba bali się zdradzać termin.
– To bez sensu.
– Mieliśmy być gotowi. Wiesz: most, lewa broń, przećwiczone zadania. Wiedzieliśmy, że to w weekend i przy wietrze, żeby zatarło ślady. To znaczy obiecali, że dadzą znać z wyprzedzeniem, ale niewielkim. Chudzyński ich dusił w tej sprawie i w końcu przyznali, że ta nasza amunicja to fragment większego przedsięwzięcia. I sami nie znają daty.
– Większego? – Jeśli chciał do reszty popsuć mi nastrój, właśnie mu się udało. – Co, inwazję planują?
– Raczej wielki przerzut przez granicę. Wiesz: ludzie i narkotyki na północ, rekruci i broń na południe. Trzeba przekupić lokalnego dowódcę kordonu granicznego. Poważna inwestycja.
No i działania osłonowe w głębi kraju. Tu i po afgańskiej stronie. Duże przedsięwzięcie logistyczne, duże wydatki. Nic dziwnego, że woleli nie ryzykować.
– Co innego my – rzuciłem z goryczą.
– Chudzyński zrobił, co mógł. Wytargował punkt wymiany tylko 60 kilometrów od bazy, chociaż żądali dostawy pod granicę. Pojechał tam i sprawdził, czy w razie komplikacji da się ukryć wóz. Podobno się da. Skałki, między nimi szczelina, zadaszona brezentem i piachem. Jeśli coś pójdzie źle, schowają stara.
– A bewupy?
– Też wejdą. Zresztą drugiego i tak nie sprzedam. Czymś przecież musimy wrócić, nie?
Wymontuje się tylko celownik.
– Celownik?
– W Afganistanie wszyscy używają ruskiego sprzętu. Nikt się nie zdziwi, jak ze zdobycznego wozu, który się popsuł, zniknie parę co bardziej chodliwych podzespołów.
– Chcesz im sprzedać celownik? I wracać rozbrojonym bewupem? A jak…? – nie dokończyłem.
– Myślisz, że po co wieziesz te bańki z benzyną? Jeden strzał i płoniemy jak pochodnia.
Pokaże im się to, forsę rzuci w środek… Nie będą strzelać, bo po co? I tak nie odzyskają pieniędzy. A pożar przyciąga uwagę.
– Porąbało cię – powiedziałem z przekonaniem.
– I spokojna głowa – roześmiał się. – Nie rozbrajamy się. Celownika im nie dam.