Выбрать главу

Zdemontujemy w drodze powrotnej i schowamy gdzieś przed samą metą. Zakopie się, może wrzuci do kanału.

– Chyba się pogubiłem.

– Programator, Adaś. Szwedy są bez nich niewiele więcej warte od klasycznych pocisków. Zapalnik musi wiedzieć, kiedy zainicjować wybuch. Afgańczycy nie muszą kupować od nas celowników: mają własne. Potrzebują tylko programatorów. Ale samych programatorów im nie sprzedam. Podejrzanie by to wyglądało.

Fakt. Jeśli ze składnicy zginie nietypowa amunicja, żandarmi jakoś to przełkną: pociski leżały z brzegu, w nowych, ładnych skrzyniach, więc napastnicy brali je zamiast jakiegoś starego żelastwa. Uzasadniony przypadek. Gdyby jednak równocześnie z bewupów poznikały elektroniczne przystawki, zainstalowane wyłącznie po to, by współpracować z eksperymentalną amunicją, ktoś dociekliwy mógłby zacząć węszyć.

– To twój pomysł, prawda? – Nie kryłem goryczy. – Mogliśmy im sprzedać zwykłe naboje i nie wytykać nosa poza bazę. Położyć most za Szóstką, tylko dla stara, zdemontować raz-dwa…

Nikt by nawet nie wiedział, że zwiali za kanał.

– Za niecałe trzy tony zwykłej amunicji nie dostaniesz miliona dolców.

– To trzeba było sprzedać całe trzy.

– I wpakować cię do pudła? Już zapomniałeś? Kratownice miały wytrzymać na styk, ledwo-ledwo. Żeby nikomu na myśl nie przyszło, że plutonowy Kulanowicz most budował, a nie dach. Zresztą ten star musi przed świtem zameldować się na afgańskiej granicy. Po drugiej stronie kurewsko nieprzejezdnej pustyni. Im mniej wiezie, tym lepiej.

– Te nowe przeciwpancerne nie wymagają programatora – rzuciłem mściwie. – A też ostatni krzyk techniki. Za pół tysiąca daliby milion. Nie trzeba by kombinować z bewupami i mostem.

– Na pepance nie ma dużego zbytu w Afganistanie. Oni chcą tego używać do granatników, nie bewupów. Przeciw piechocie.

– I w opracowywaniu przeciwpancernych inżynier Szamocki miał mniejszy udział, co?

– Odwal się, Adam. Akurat nad pepancami więcej się natyrałem. Chociaż fakt: projekt podpisał taki jeden dupek z lampasami. On by robił za autora nowej wunderwaffe terrorystów.

Ale nie o sławę chodzi. Po prostu z odłamkowych będą strzelać tam, u siebie, w górach. Z pepanca mogliby załatwić któryś z naszych wozów na granicy. Nie idę na to.

– Dobry z ciebie Polak. Przyślą ci medal do pudła.

– Nikt nie pójdzie do pudła. A za bewupa i drugi programator dostaniemy pół bańki ekstra. Starczy i na działkę Fornalskiego, i dla tych ponadplanowych.

Pięćset tysięcy dolarów. Na pięciu, licząc z Lechowskim. Łatwy rachunek. Kurs dolara waha się w granicach czterech złotych. Czyli w zaokrągleniu czterysta tysięcy na głowę. Za nic.

Za zatajenie jednego drobiazgu: że brali ich do niewoli, zmuszali do pracy i straszyli rozwałką nie afgańscy partyzanci, tylko ludzie w polskich mundurach.

Cztery stówy. Za pierwszą można kupić porządne mieszkanie, przynajmniej w Stargardzie. Drugą do banku: z odsetek opłacałbym rachunki za owo mieszkanie, nawet nie mając innego dochodu. Taka kamizelka ratunkowa na ciężkie czasy. Ale przy odrobinie dobrych chęci i dwustu tysiącach rezerw łatwo o pracę: przebijasz konkurentów propozycją tyrania za bezcen, wyrabiasz sobie pozycję, nabierasz praktyki…

Wychodzi na to, że niepotrzebnie ryzykowałem dożywocie. Wystarczyło pójść do kibla w odpowiednim momencie, jak Kleczko. Albo zamówić sobie tańszą, bo zbiorową laskę u Patrycji, jak ci z północno-wschodniego bunkra.

Nie musiałem zabijać człowieka.

Byłem frajerem i nawet teraz, jako prawie półmilioner, nadal frajerem pozostawałem.

Zakończyłem rozmowę ponurym „bez odbioru”, na wszelki wypadek zdjąłem hełmofon, a potem pochyliłem się i zacząłem odpinać ten otulający głowę Kaśki. Drgnęła, zniosło nas z kursu, ale potem siedziała już nieruchomo – o ile można użyć tego słowa w stosunku do kierowcy bewupa, zasuwającego na przełaj przez Kara-Kum – i cierpliwie znosiła moje zabiegi. W którymś momencie przestałem udawać, że chodzi wyłącznie o hełmofon: jej policzki były zbyt miękkie, kości szczęki za delikatne. Przez kilka sekund po prostu cieszyłem się ich dotykiem. Albo raczej myślą, że pozwala mi na to, co najmniej podejrzewając, o co chodzi.

Głupio zrobiłem. Potem, kiedy pochylałem się nad jej uchem, brakowało mi już przekonania. O jeden moment za długo, o jedną myśl za dużo.

– Uciekamy?

Hałas oddzielonego cienką ścianką silnika wymiótł ślady intonacji z mego głosu. Słyszała pytanie i nic więcej. To tylko mnie brzęczały w nim fałszywe nutki.

Bardzo długo milczała. Pomyślałem, że znów składa mi w darze bezcenne sekundy.

Chyba ważniejsze od tych wypełnionych pieszczotą. Bo cokolwiek odpowie, usłyszę: „też nie wiem, też mam wątpliwości, tu nic nie jest oczywiste”. Potrzebowałem takiego pocieszenia.

Cokolwiek odpowie.

– Teraz? – Pochyliła głowę do tyłu, jej włosy obsypały mi połowę twarzy. – Bez pieniędzy? Po tym wszystkim?

*

Najpierw była przerywana linia na ekraniku GPS-a. Potem rozkaz Szamockiego, by zwolnić. Kilkaset metrów przed drogą – o ile to coś zasługiwało na tak szumną nazwę – zjechaliśmy między pagórki i zatrzymaliśmy się.

– Wysiadka. Wszyscy poza Lechowskim.

Odbiornik charczał. Na zewnątrz nadal dmuchało, ale nie aż tak, by tłumić fale radiowe: widocznie Szamocki użył przenośnego radmora, i to spod pancerza. Nie byłem pewien, czy przesadza. Nasze radiostacje mogły pracować, skacząc z kanału na kanał, co praktycznie wykluczało wrogi podsłuch, ale nie mogliśmy ich przestroić bez szyfru-klucza i istniało prawdopodobieństwo, że jakaś polska stacja nasłuchowa namierzy emisję. Albo że jej fragmenty nagra i potem poskłada do kupy któryś z amerykańskich satelitów szpiegowskich – nad tym rejonem świata było ich pewnie tyle, że zderzały się na orbitach. Odłączenie anten redukowało drastycznie i zasięg, i ryzyko wpadki, ale tu, przy teoretycznie używanym szlaku, znów byliśmy blisko potencjalnych uszu i Czarek postanowił podmuchać na zimne.

Wysiedliśmy. Na zbiórce obok stara zabrakło Lechowskiego i Łobana. Co do Kleczki, miałem wątpliwości: wysiadł wprawdzie z bewupa, ale pozostał przy otwartych drzwiach, kręcąc głową z regularnością metronomu: spojrzenie do środka, spojrzenie na nas, spojrzenie do środka…

– A ten co odstawia? – warknęła Patrycja. Ściągnęła hełm z zamocowanym noktowizorem, przetarła mokre czoło. Było zimno jak cholera, ale nie zdziwiłem się, widząc pot.

– Pilnuje Łobana – wyjaśnił Student.

– To już lepiej, żeby nikt – wyraził swoje zdanie Grześkowiak. Dopiero teraz zauważyłem, że proces rozbrajania go skończył się na karabinie, granatach i nadajniku. W uchwytach kamizelki wciąż dźwigał magazynki i bagnet.

– Bo? – zapytał krótko Szamocki.

– To mięczak. Robi, co każą. Jak mu Łoban każe odjechać… Panie poruczniku, ten gostek nas pośle za kraty, ja panu mówię. Pan lepiej uważa na niego.

Przez chwilę było cicho. Grześkowiakowi udało się zaskoczyć chyba wszystkich. Nawet Studenta, choć to właśnie Student przywołał na twarz ponury uśmiech.

– A nie mówiłem? Coś z tym trzeba…

– Potem – uciął Szamocki. – Pół kilometra stąd jest gruntowa droga. Trasa zaopatrzeniowa kontyngentu niemiecko-francuskiego. Legioniści patrolują ją w nocy.

– Legia Cudzoziemska? – upewniła się Patrycja.

– I czasem Niemcy. Ale to bardziej na wschodzie. Tu możemy spotkać Francuzów. – Powiódł spojrzeniem po twarzach. – To kilometr otwartej przestrzeni. Jak nas zobaczą, to albo my ich, albo oni nas. Jasne?

Znów nikt się nie odzywał przez dłuższy czas.