– To już bym wolał Niemców – przerwał milczenie Młody. – Pradziadka mi zabili.
Esesmani.
– Nie wiedziałem, że tu są Francuzi.
Przy wyłączonym silniku akustyka wewnątrz bewupa była zaskakująco dobra. Słyszałem ciężki, przyspieszony oddech Lechowskiego. Słyszałem, jak Kaśka rozciera zmarznięte ramiona.
Trudno było przegapić pomruk Młodego.
– A co wiedziałeś? – zapytała.
– Znaczy się…?
– No, o tej wojnie.
Na odpowiedź przyszło nam trochę poczekać.
– Ja się tam polityką nie interesuję. – Pomyślał jeszcze chwilę. – Znaczy się wiadomo: al Kaida i takie tam… Że Araby do białych strzelają. Terroryści. Coś jak w Iraku. Ale tak dokładnie to… Staruszek ciągle przed telewizorem siedzi. Mnie to nie kręci. Nie mój biznes.
– Teraz już twój – zauważyłem.
– Bo ja wiem? – zastanowił się. – Wojsko płaci, pokazuje w kogo, to się strzela. A po co? – Siedział z tyłu i nie widziałem go, ale dałbym głowę, że wzruszył ramionami. – Nie moja sprawa.
Robota i tyle.
– Ci z SS też tak mówili – przywaliła z grubej rury Kaśka. Widocznie pocieranie ramion nie pomagało i postanowiła podnieść temperaturę dyskusji. – Może nawet pradziadkowi.
Byłem pewien, że Młody zasznuruje usta. Pomyliłem się.
– Stary powiedział, że co zarobię, to na gaz wydamy.
– Słucham? – Zaskoczył ją. Chyba głównie uśmiechem.
– Jak nasi do Iraku jechali, to rząd obiecywał, że benzyna stanieje. I co? Dała w górę, że aż wszystkim szczęki opadły. No a teraz podobno premier gadał, że o gaz walczymy. Bo Ruscy ceny mogą wyśrubować, a jak z południa przyjdzie, z tej Turkmenii czy tam Kazachstanu, to tańszy i bez łaski. No i staruszek się ze mnie śmiał, że akurat na tę podwyżkę zarobię, bo jak nic zdrożeje.
– Trzeba przyznać, że tym razem o ekonomii za dużo nie mówili – stwierdziłem. – Nawet nasze rządy się uczą. Za łatwo potem sprawdzić. Było o poradzieckiej broni biologicznej i imporcie islamskiego terroryzmu. No i o obronie demokracji. Bo Nijazow za demokratę robił w mediach.
– To ten, co go kropnęli? – upewnił się.
– Nie wiadomo, czy kropnęli. Oficjalnie sam zmarł. Uczciwy zamach był na następcę, a dopiero potem zaczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi. Jak to po śmierci dyktatora.
Talibowie, agenci Iranu, agenci Rosji, agenci CIA, Uzbecy turkmeńscy, Uzbecy afgańscy, komuniści, armia, mafia narkotykowa, klany… W końcu zrobił się taki syf, że któryś rząd wezwał na pomoc NATO i przyjechaliśmy, chociaż w międzyczasie islamiści rząd rozgonili i Aszchabad trzeba było zdobywać. No, ale od razu powołało się Radę Tymczasową i już tu jesteśmy zgodnie z prawem, bo Rada nas znów zaprosiła, skoro już byliśmy na miejscu.
– A gaz, nawiasem mówiąc, zdrożał – dokończyła Kaśka.
Przez chwilę było cicho. Zastanawiałem się, po co mówię to, co mówię. Potem coś zaszeleściło z tyłu.
– Macie morfinę?
Lechowski. Próbował spać. Ja próbowałem o nim nie myśleć. W obu przypadkach sukces należało uznać za częściowy.
Złożyłem oparcie, zgięty wpół przecisnąłem się obok podwieżowego kosza, ukucnąłem przy ławce. Kaśka ruszyła moim śladem. Bez pytania włączyła latarkę. Twarz chłopaka w ostrym, białym świetle wyglądała jak kartka papieru. Okryliśmy go kawałkiem brezentu, ale to, co wystawało spod kusej kołdry, wyraźnie dygotało.
– Dałbym ci, ale… Straciłeś sporo krwi. Nie wiem, czy nie zaszkodzi. Boli?
– Jak stoimy, to mniej. – Głos miał słaby i też drżący. – Ale na tych wertepach…
Kaśka oparła się o moje ramię. Miłe. Podjeżdżająca pod nos ręka z napoczętą rolką bandaża już nie była tak miła.
Odsunąłem brezent i zakląłem w duchu. Opatrunek wyglądał jak gąbka nasączona czerwoną farbą.
– Opaska uciskowa się obluzowała. – Czułem, że Kaśka musiała trochę popracować nad rzeczowym i opanowanym tonem.
– Ja… sam. Trochę. – Lechowskiego stać było jeszcze na zakłopotanie. – Podobno jak za długo… Uschnąć może, czy coś takiego. I potem tylko amputacja.
Głos mu zadrżał przy tym słowie.
– Trzeba zmienić opatrunek. Adam?
Utknąłem na dłużej: supeł. Męczyłem się, potem przyświecałem Kaśce, która wymruczała coś o dłuższych paznokciach i zamieniła latarkę na dostęp do przestrzelonego uda. Pewnie wykończylibyśmy Lechowskiego coraz bardziej nerwową szarpaniną, gdyby Młody nie przypomniał sobie, że ma nóż. Dokładniej: breloczek-scyzoryk z mikroskopijnym ostrzem.
Z rozpędu pociąłem i bandaże, i spodnie. Nim usunąłem tampon, Kaśka zacisnęła umieszczoną niemal w pachwinie opaskę, ale nie za bardzo pomogło: z niepozornej rany natychmiast zaczęła tryskać świeża krew w ilościach hurtowych. Odsunąłem dziewczynę i dodałem kolejny obrót przetyczki, skracając opaskę o następny centymetr czy dwa. Krew przestała tryskać i zaczęła się sączyć.
– Daj rękę. – Ujęła Lechowskiego za nadgarstek. Może po to, by uchronić mnie przed ciosem w szczękę. Przysporzyłem mu bólu. Ugniatanie uda, z którego strumyk krwi właśnie wypłukuje odłamek kości, musi boleć.
Biały szpikulec był maleńki, ale i tak trochę mnie zemdliło. Odruchowo strąciłem go z nogi. Znikł z oczu. Z pamięci już nie. Guzdrałem się z opatrunkiem, nie mając odwagi uciskać porządnie żywego, ludzkiego ciała, w którego głębi tkwiło czort wie ile podobnych igieł. Tylko czekały, by szarpać odkryte nerwy i dziurawić naczynia krwionośne.
– Masz opatrunek, Młody? – Nad rękami jakoś panowałem, ale głos zaczynał mi drżeć. – Dawaj ampułkę.
Kaśka dała spokój ręce Lechowskiego, podniosła udo. Rany wylotowej nie było. Czyli odłamek, względnie pocisk pistoletowy. Czyli nie ja. Starałem się nie myśleć o tym drugim, któremu wpakowałem karabinową kulę gdzieś w głowę. Udawało się. Teraz by się nie udało.
Miałem przed oczyma konkretną twarz, konkretne, rozprute metalem ciało.
Młody otworzył prawe drzwi, wysiadł, otworzył lewe, kucnął obok, czekając, aż skończę.
Kaśka też czekała. Odezwała się, dopiero gdy sięgałem po podsuwaną ampułkę.
– Może lepiej nie.
– Ma rozwaloną kość.
– Wiem, że boli – uśmiechnęła się łagodnie do Lechowskiego. Potem starła mu pot z czoła ruchem równie delikatnym co zdecydowanym. Matczynym. Nagle przypomniał mi się stargardzki park, fontanna naprzeciw kościoła świętego Jana, Olaf, który właśnie skończył kupione pod Rondem lody i startował w stronę huśtawek. Ilona zgarnęła go wtedy w biegu, wytarła twarz, upapraną od brody po strzechę jasnych włosów. Właśnie tak. Zazdrościłem mu.
Wszystkiego. Dotyku jej dłoni. Swobody, z jaką dojadła po nim resztki wafla. Pozornie zrzędliwych pogróżek o praniu ubrania razem z żywą zawartością.
Kaśka mówiła coś o przyspieszonym tętnie i szkodliwości narkotyków. Próbowałem słuchać. Nie wyszło. Był środek nocy, a nocą, jeśli akurat nie spałem, ciężko było przegnać z myśli to cholerne, szarookie nieszczęście imieniem Ilona. Może dlatego to powiedziałem: bo wolałbym czuć obok swego inne, szczuplejsze udo i miałem wyrzuty sumienia.
– Zostaniecie tu. – Popatrzyli na mnie wszyscy troje, idealnie zgodni w swym zdziwieniu i niepokoju. – To do zrobienia. Tylko musicie mnie wesprzeć.
– Żartujesz… – Szamocki chyba naprawdę w to wierzył.
Staliśmy w zrytym gąsienicami miejscu, skąd 0313 skręcił na zachód. Nie odjechał daleko: słyszałem terkot silnika, dobiegający z wierzchołka pobliskiego wzniesienia. Nie byłem pewien, czy to jeszcze piaszczysta wydma Kara-Kum, czy skalisty pagórek wyżyny Karabil, rozciągającej się na pograniczu Afganistanu, ale czymkolwiek było, zapewniało dobry widok.