Ulokowany tam wóz miał panować nad okolicą. Za dnia wzrok sięgałby może i dalej, teraz jednak, skazani na noktowizory, mogliśmy, jeśli wierzyć Szamockiemu, kontrolować długi na dwa kilometry odcinek drogi.
– Widziałeś jego udo? Ma rozwaloną kość. Wykrwawia się.
– Nie mówię o Lechowskim. Jego mogę zostawić, jeśli tak woli. Ale Kaśkę? – Przez chwilę kręcił głową z niedowierzaniem. – Ty ją w ogóle pytałeś?
– Nie pali się do tego. – Było ciemno, zimno, księżyc raz po raz nurkował za chmury, nawet tu, osłonięci wzgórzem, musieliśmy stać tyłem do niosącego kurz wiatru. Nie musiałem tłumaczyć, dlaczego normalna, trzeźwa na umyśle kobieta nie skacze z radości na myśl o spędzaniu nocy w takim miejscu. – Ale się zgadza.
– No to nie musi. Bo jedzie z nami.
Cholera. Myślałem, że lepiej mi pójdzie.
– Boisz się, że ucieknie? – Zmusiłem się do kpiącego uśmiechu. – Stąd? Rodowity Turkmen ze strachu by się poszczał, a co dopiero… Zresztą Lechowski jej nie puści. Nie rozumiesz? Zostałby sam. Prędzej ją zabije, niż pozwoli odejść. Poczekają tu na nasz powrót i…
– To ty nie rozumiesz. Jest nam potrzebna. – Zerknął w stronę stara, machnięciem ręki zbył siedzącą w szoferce Patrycję. Pukała zdaje się w zegarek, przypominając o priorytetach. – Zostawiłbym ją, naprawdę. Też nie chcę jej narażać. Ale dobrze sobie radzi. Nie mam jej kim zastąpić.
– Ja mogę…
– W życiu nie miałeś własnego samochodu. Kleczko jest niepewny. Grześkowiak nie ma prawa jazdy, a potrafi obsługiwać wieżę; tam go potrzebuję. W ogóle potrzebuję każdej pary rąk i oczu. Cholera wie, co się jeszcze zdarzy.
– Jest jeszcze Młody.
– Nie znam go.
Ja też nie znałem. Mogłem mieć tylko nadzieję, że wymruczane pod nosem „no dobra” oznacza u niego coś więcej niż rzuconą na odczepnego, pustą obiecankę.
– To z nim pogadaj.
– Właśnie chciałem.
Ruszył w stronę naszego bewupa. Grześkowiak, z którym konferowali przez ostatnie kilka minut, przyglądał nam się, wychylony z wieży. Niedobrze, ale nic nie mogłem zrobić.
Młody wysiadł, nim podeszliśmy. Też niedobrze. Widać było, że na coś czeka, że dokonaliśmy wcześniej uzgodnień. Kaśka okazała się bardziej dyskretna, tyle że w jasnej sukience rzucała się w oczy, nawet klęcząc w głębi wozu, przy posłaniu Lechowskiego.
– Sto tysięcy dolarów. – Szamocki miał mocne wejście: Młody od razu zastygł w bezruchu. – Jak wszystko pójdzie dobrze, tyle dostaniesz. Oczywiście musisz się z całych sił starać, żeby poszło. Z RPG strzelasz?
– Znaczy się… tak jest.
– Głosowałeś za wejściem do Unii?
Teraz już wszyscy znieruchomieliśmy. Całkiem inaczej wyobrażałem sobie tę rozmowę.
– Ja? – Szamocki czekał cierpliwie i do Młodego dotarło w końcu, że musi odpowiedzieć.
– Znaczy się… tak. Ponoć o pracę będzie łatwiej. Zresztą i tak większość…
– A wiesz, co przegłosowałeś? – Młody nie wiedział i pokornie czekał na uświadomienie.
– Że koniec z państwami, narodami, patriotyzmem itede. Mieszkasz, gdzie chcesz, pracujesz, gdzie chcesz, mówisz w języku, który ci się bardziej podoba, twoja ojczyzna to już tylko rodzina i przyjaciele. Otacza cię wolny rynek i na tym rynku masz sobie poradzić. Musisz sobie poradzić.
Albo zdychasz. Zgadza się?
– No… no tak.
– Wolny rynek to konkurencja. To też demokratycznie wybraliśmy: konkurencję.
Załatwiasz innych albo oni ciebie. Wiesz, co tu robią Francuzi? Pilnują swoich interesów.
Amerykanie pilnują, my pilnujemy, wszyscy pilnują. Wleź im w szkodę, a rozwalą cię w drobny mak. Sprzedają tubylcom, co popadnie, broń też, i to taką, że przy niej nasza to kapiszony. Są twoimi konkurentami na wolnym rynku. Zrobią wszystko, by cię zniszczyć. Takie są zasady gry.
Nie my je wprowadziliśmy, tylko oni. Zabiją cię, Młody. Bez wahania. A już zwłaszcza legioniści. Wiesz, kto służy w Legii? Najemnicy. Płatni zabójcy.
Młody stał i tylko kiwał głową. Lekko, ale wystarczająco wyraźnie, bym z miejsca przekreślił plan A. Planu B nie zdążyłem uruchomić.
– Bierz granatnik – dokończył spokojnie Szamocki. – Jak ci każę w coś strzelać, to będziesz strzelał. Jasne?
– Tak jest, panie poruczniku.
Rozdział 18
– Nie martw się – powiedziała Kaśka, kiedy odeszli. – To i tak by się nie udało.
Miała pewnie rację, więc zamiast polemizować, pokazałem jej palcem drugi koniec wozu: siedzisko kierowcy.
– Co by się nie udało? – zainteresował się Grześkowiak.
– Strajk. Adam chciał postraszyć Szamockiego strajkiem, jeśli mnie nie zostawi. – Mimo ciemności dopatrzyła się mego osłupienia, bo błysnęła zębami w uśmiechu. – Czego to faceci nie zrobią, byle się baby pozbyć. Ale nic z tego.
Słychać było, że żartuje. Grześkowiak pewnie rozciągnąłby to i na paplanie o strajku.
Gdybyśmy byli sami.
– Niekoniecznie. – Lechowskim nie trzęsło od paru minut, odpoczął, przestał się wykrwawiać. Może dlatego jego głos brzmiał bardziej donośnie. – Pozostaje drugi sposób.
Następny. Zacząłem podejrzewać, że dorwali się do jakiejś zakamuflowanej flaszki.
– Drugi sposób? – podchwycił Grześkowiak.
– To nie jest robota dla kobiet. Dla matek – poprawił się Lechowski. – Uzgodniliśmy z Młodym, że po cichu wypuścimy panią Kasię. Poczeka tu. Jak przeżyjemy, wróci z nami. Jak nie, to pieszo jakoś się dowlecze do wody i ludzi.
– Po cichu?
– Miałeś patrzeć w drugą stronę. Plutonowy widzi coś z prawej, obracasz wieżę, sprawdzasz przez celownik, a w tym czasie ona skacze.
– Co? – Grześkowiak najwyraźniej nie wierzył. Ja też nie wierzyłem: że mogłem wymyślić coś tak idiotycznego.
– Jedziemy powolutku, wyskakuje, pada. Młody raz-dwa wciska się na jej miejsce. To da się zrobić.
– Pojebało was?! Przecież ci z tyłu…
– A myślisz, że po co wjechali na tę górę? – Na pomyśle postawiłem krzyżyk; broniłem już tylko swego honoru. – Mają się rozglądać, jak będziemy przeskakiwać drogę. Potem my ubezpieczamy, a oni skaczą. Dopóki stoją, jeden patrzy na zachód, drugi na wschód. Nic by nie zauważyli.
– To da się zrobić – powtórzył Lechowski.
– Już nie – zauważyła Kaśka z uśmiechem. Było za ciemno, bym potrafił ocenić jego rodzaj, ale sam uśmiech słyszałem wyraźnie. – Zabrali nam Młodego.
– I on na to poszedł? – zapytał Grześkowiak z niedowierzaniem.
– Plutonowy poprowadzi – kusił Lechowski. – Ty tylko udasz, że nic nie widziałeś.
– Pojebało cię?!
– Panie plutonowy, niech mu pan to powie. To co nam.
To nie miało sensu. Nie w przypadku Grześkowiaka. Ale im dłużej wyobrażałem sobie uśmiech Kaśki, tym więcej było w nim goryczy i rozczarowania. Nie miałem dość odwagi, by skapitulować bez walki. Zwłaszcza że to jej z pozoru idiotyczne wyznanie o niedoszłym strajku mogło być właśnie pokrętnym apelem o pomoc. Tonący brzytwy się chwyta.
– Legioniści mają cholernie dobre wozy. O tej porze to pewnie będą AMX-10RC. W praktyce supernowoczesne czołgi na kołach. Szybkie, zwrotne, z termowizją, przelicznikiem i wszystkimi bajerami. Od czołgu różnią się tylko słabszym opancerzeniem, no i chyba nie mają stabilizatora, więc nie strzelają w biegu. Ale za to jak taki stanie i wymierzy, to jak snajper: musi się mocno sprężyć, żeby nie trafić. Szybciej nas wypatrzy, dogoni i wymanewruje w każdym terenie, a rozwali pierwszym pociskiem. Tak to wygląda.
Grześkowiak milczał przez chwilę.