– Trochę chujowo – skomentował w końcu.
– Nie musimy nawet na nich wpaść przy przekraczaniu drogi. Wystarczy, że przejadą tędy, nim zasypie ślady. No a potem mamy jeszcze randkę z Afgańczykami. Diabli wiedzą, co kombinują. Też może trzeba będzie strzelać.
– No i?
– Nie powinniśmy mieszać w to kobiet.
– To nie moja kobieta. Nie ja ją mieszam. I nie ja w niej mieszałem – dorzucił z paskudnym uśmieszkiem. – Jakby dała pomieszać, to może i nadstawiałbym łeb. Ale darmo?
Pomyślałem, że Szamocki dobrze zrobił, zabierając mi automat. Ten gnojek aż się prosił o kulę.
– To propozycja? – Kaśka sprawiała wrażenie dużo spokojniejszej ode mnie. – Ciekawa, ale chyba nie skorzystam. Tu wcale nie jest tak fajnie. Już wolę jechać z wami.
Przez chwilę było cicho. Ruszyłem wzdłuż gąsienicy, cały czas zastanawiając się, czy nie skręcić wcześniej, nie wdrapać się na wieżę i nie skopać mu z karku tej roześmianej mordy.
Pewnie dawno zapomniał o szczerzeniu zębów, ale i tak zrobiłbym to z przyjemnością.
– Krzysiek, ona ma córkę – usłyszałem cichy i może przez to brzmiący tak błagalnie głos Lechowskiego.
– A ja, kurwa, psa. Też z rozpaczy zdechnie, jak ją wypuszczę, a Szamocki wpakuje mi kulę w łeb.
– Nic ci nie zrobi. Jesteś mu potrzebny.
– A Kaśka jest potrzebna nam. Nie słyszałeś? Dwie bitwy się szykują. A załoga to trzech ludzi. Jak kogoś brakuje, zaczyna się pieprzyć. Co, ty ją zastąpisz?
– Plutonowy.
– A plutonowego? Myślisz, że dowódca jest tylko po to, żeby dupę wygodnie wozić? Nie wkurwiaj mnie, dobrze? Nie pójdę do Szamockiego i nie powiem, co żeście kombinowali, bo kogo jak kogo, ale ciebie może spokojnie kropnąć. Ale nie wkurwiaj mnie więcej takimi tekstami.
Trudno powiedzieć, czy Lechowski zrezygnowałby po tym ostrzeżeniu. Nie miałem okazji sprawdzić.
– Zbierajcie się, Adam – odezwała się znienacka radiostacja. – Raz kozie śmierć.
To była chyba najgorsza droga w całym Turkmenistanie: zauważyłem ją dopiero, gdy rzuciła mną o strop. Inna sprawa, że tu, w rozległej dolinie, wiatr hulał jak się patrzy i pewnie przegapiłbym nawet przyzwoitą asfaltówkę. Szlaku, który przecinaliśmy, nie pokryto asfaltem: kiedyś przejechał tędy buldożer, zepchnął na boki co większe kamienie, i tyle. To na tych kamieniach tak nami rzuciło.
Potem też rzucało. Uformowane wiatrem fałdy przebiegały prostopadle do kierunku jazdy, a Kaśka nie żałowała paliwa. Dopadliśmy południowego łańcuszka wzniesień, zanim dobrze rozejrzałem się po okolicy.
– Ta górka na trzynastej. – Przynajmniej celu nie straciłem z oczu. – Zajedź z prawej.
Mniej stromo.
Kaśka skręciła posłusznie. I dużo delikatniej niż na początku: zaczynała nabierać wprawy.
– Może być z lewej – mruknął Grześkowiak.
– Co? – Od razu zacząłem wypatrywać jakiejś przegapionej przeszkody. Teren był dość urozmaicony: trochę kamieni, gdzieniegdzie kępy traw, nawet parę krzaków.
– Jak staniemy prawą burtą do tamtych, łatwiej będzie się wymknąć. – Odczekał chwilę i dodał: – Kaśce.
Wiedziałem, że Kaśce. Zastanawiałem się tylko, na którym wyboju trzasnął aż tak mocno głową w strop.
– Pomożesz mi? – zapytała cicho. Wóz wyraźnie zwolnił. Nie miała dostatecznie podzielnej uwagi. Albo bała się, że kolejny podskok i zderzenie z blachami przywróci mu rozum.
– Na postoju nie ma sprawy. Adam zostaje, gdzie jest, a ciebie stąd nie widać. Wyłgam się. – Znów zrobił krótką pauzę. – Ale nie za darmo.
BWP skręcił w lewo. Byliśmy już blisko, więc manewr trudno było przegapić. Nie odezwała się. Musiałem sam zgadywać, co oznacza ten gest.
– Dobra – prawie się uśmiechnąłem. – Ile chcesz?
Kobieta, którą da się kupić, to chyba najgorsze, co się może facetowi przytrafić. Ale haracz to inna para kaloszy. Czasem prawie przyjemnie jest zapłacić. To trochę tak, jak z kwiatami: mężczyźni bulą słono za coś kompletnie bezużytecznego tylko po to, by udowodnić, że im zależy.
– Od ciebie niewiele. Przetrzymasz ich z pięć minut. Powiesz, że chyba coś widzisz i żeby poczekali.
Wóz skręcił, Kaśka zmieniła bieg. Zaczęliśmy wspinać się po stromym, nierównym zboczu.
– Pięć wystarczy – dokończył Grześkowiak. – Dawno nie dymałem, raz-dwa pójdzie.
Zresztą to twój problem, Kasia. Jak się nie postarasz, nakryją nas i nici z ucieczki.
BWP toczył się dalej. Odporna maszyna: kierujesz, nie kierujesz – i tak robi swoje. Byłem pewien, że Kaśkę sparaliżowało. Dopiero potem przyszła ta druga, gorsza myśclass="underline" że rozważa za i przeciw, na tyle chłodno, by pamiętać jeszcze o obowiązkach kierowcy.
– Coś ty powiedział? – Nie miałem złudzeń co do niego, lecz mimo wszystko nie chciało mi się wierzyć.
– Jak mam być ślepy, to chcę laski – zaśmiał się. – Należy się ślepemu. Normalne chyba, nie?
Sam czuł, że nie; jego śmiech nawet po przefiltrowaniu przez telefon pokładowy brzmiał sztucznie. Ale wyzwanie i determinacja były autentyczne.
– Ile chcesz? – rzuciłem przez zęby. – Forsy.
– A ile byś dał? – zakpił. Kaśka milczała. Może była porządna jak bohaterka przedwojennej powieści i po prostu odebrało jej glos. Może.
Zatrzymaliśmy się. Chyba na szczycie wzgórza. Nie byłem pewien: gapiłem się w peryskop, zupełnie go nie widząc.
– Szamocki zaraz ruszy. – Mówiłem cicho, dzięki czemu jakoś panowałem nad głosem. – Ile? Dziesięć tysięcy?
– Dziesięć? Tanio ją cenisz.
– Dwadzieścia?
– A jak powiem: wszystko? Oddasz całą działkę?
Szach i mat. Nie umiałem nawet odpowiedzieć. Głównie dlatego, że nagle wyobraziłem sobie Ilonę w tym fotelu przede mną. Ilonę z jej niewyparzonym językiem i biblioteczką sprośnych dowcipów sto razy bogatszą od mojej. Na wskroś nowoczesną i na pewno nie mdlejącą z wrażenia, gdy ktoś proponuje zapłatę ciałem. Jej poprzedni szef zaproponował.
Powiedziała „nie” i wylądowała na bruku. Ale afery z tego nie robiła. Była na to za dorosła, za dobrze znała ludzi. Teraz też pewnie nie doznałaby szoku, gdybym zapytał, co powinienem zrobić.
Nie wiedziałem, jak brzmiałaby odpowiedź. Ale w gruncie rzeczy nie o to chodziło.
Problem polegał na tym, że ją mógłbym spytać, miałbym odwagę. I że gdyby powiedziała:
„zapłać”, po prostu bym zapłacił.
Dzieliły nas cztery tysiące kilometrów i jej obojętność, a nadal była mi bliższa od dziewczyny, w której nieruchome plecy się wpatrywałem. Kochałem ją. Nie mogłem dać temu gnojowi pięciuset siedemdziesięciu tysięcy złotych, bo potrzebowałem ich, by o nią walczyć.
– Pies jebał forsę. – Milczałem za długo, a on ostatecznie kupował najdroższe w życiu minuty. Wyciekały mu przez palce, więc musiał nas popędzić. No i musiał sam przed sobą wytłumaczyć się z takiego szastania forsą. – Jak przeżyjemy, własną zarobię. Ale nie musimy przeżyć. Ostatni w życiu orgazm… To jest coś, nie? Za całą działkę mógłbym ci go sprzedać.
Może. Sam nie wiem. Po cholerę trupowi forsa. Więc chyba jednak nie. Ale słucham.
Milczałem. Potrafiłbym przepchnąć przez gardło suche „Ilona?”. Kaśka nie była dla mnie warta siódmej części z miliona dolarów. Lubiłem ją, coś do niej czułem, ale…
– Mam ci obciągnąć, żebyś mnie wysadził pośrodku pustyni i zabrał szansę zarobienia czterystu tysięcy? – podsumowała tonem, w którym rzeczowość biła na łeb oburzenie i temu podobne. – Czy ja wyglądam na kretynkę?
Nie zdążył odpowiedzieć.
– Jedziemy – przemówiło radio głosem Szamockiego. – Osłaniajcie nas.