Osłanialiśmy ich. Na szczęście nieskutecznie.
Grześkowiak obrócił wieżę i pilnował wschodniej części drogi. Ja obserwowałem zachodnią. Szamocki dostosował się do tego układu i ruszył w naszą stronę z lufą zwróconą trochę bardziej na zachód, ale nie do końca nam ufał, więc armata wykonała swoiste „na prawo patrz”, oddzielona czterdziestopięciostopniowym kątem od obu potencjalnych celów. Pierwszym była droga, drugim my. Albo i na odwrót. Nie mieliśmy pocisków przeciwpancernych do działa, jednak sam Szamocki kazał pozostawić rakiety i dopóki znajdował się ze swym wozem daleko, wolał uważać. Właśnie daleko – nie blisko. Przeciwpancerny pocisk kierowany Malutka, mocno przestarzały, lecz wciąż w Wojsku Polskim podstawowy, potrafi upolować ofiarę z odległości trzech tysięcy metrów, ale – paradoksalnie – gdy dystans spada poniżej trzystu, nawet pięciuset, gwałtownie traci na celności. Właśnie ta cecha, wynikająca z całkowicie ręcznej metody naprowadzania, sprawiła, że czterdzieści lat wcześniej Rosjanie wyposażyli BWP-1 w działo do walki na krótki dystans, nam zaś tej nocy nie odebrano rakiet. Dopóki wozy trzymały się obok, jeden drugiemu nie mógł zrobić krzywdy Malutką. Teraz, przynajmniej na chwilę, znaleźliśmy się dostatecznie daleko, by pokusić się o celne odpalenie ppk.
Chyba uratował nas ten splot niemocy i nieufności.
Jadący przodem star zwalniał akurat u podnóża naszego pagórka, kiedy zauważyłem pierwszą wieżę. Nie było jej i nagle wyskoczyła zza wydm niczym diabeł z pudełka.
– Na zachodzie!
Obcy wóz pojawił się na tyle blisko, że Szamocki, osłaniając przeskok jak Bóg przykazał, pokusiłby się pewnie o strzał z armaty. Na szczęście obserwował głównie nas, potrzebował czasu, by obrócić ruchomą pokrywę włazu, odszukać cel, wydać komendę. Do tego dochodziły sekundy wahania, wietrzenia podstępu, no i czas na obrót wieży. W sumie dłuższa chwila.
Zdążył zapanować nad pierwszym odruchem.
Gdyby BWP zahamował ostro i strzelił, raczej udałoby mu się trafić. Odległość nie przekraczała sześciuset metrów. Średnio dobry celowniczy powinien umieścić pocisk w przysadzistej sylwetce wozu. A Student był niezły.
Szamocki też okazał się niezły.
– Zmień na alarmową – warknął do mikrofonu.
Nie od razu zrozumiałem, że mówi do mnie.
Grześkowiak chyba trochę wcześniej zaczął obracać wieżę. Tak jak przedtem, przez lewą burtę: dobrze zapamiętał ostrzeżenie Szamockiego. Gdyby doszło do wymiany ognia, kosztowałoby to nas dodatkową sekundę i może śmierć – starcia współczesnych wozów bojowych przypominają pod tym względem pojedynki rewolwerowców.
– Co się dzieje?
Kaśka. Przy zamkniętym włazie niewiele widziała.
Zmieniłem kanał. Za późno. W uszy wdarła się końcówka przypominającego szczeknięcie meldunku. Szamocki. Tyle się dowiedziałem, bo szczekał po angielsku.
Częstotliwość alarmowa była zarezerwowana na takie właśnie okazje: gdy sojusznicze oddziały wpadały znienacka na siebie.
– Adam, jesteś? – Fali nie zmienił, ale język tak. Na szczęście. W szkole miałem niemiecki. – Odbiór.
– Słyszę, odbiór.
Mieliśmy niezły sprzęt, więc zwykle podczas korespondencji zżyci ze sobą rozmówcy odpuszczali ten „odbiór”: intonacja i zmiana sygnału wystarczająco dobrze informowały, że ktoś skończył nadawać, zwolnił kanał i czeka na odpowiedź. Ale przy przerzucaniu się szybkimi informacjami, w podwyższonym hałasie, nerwach, może huku wystrzałów, regulaminowy zwrot stawał się na powrót użyteczny.
– Zasuwaj na południe, partyzanci na zachodzie, pojazd terenowy, chyba ppk. Ścigamy ich. Działo w pogotowiu. Przełącz radmora na trzeci. Koniec.
Rozmawialiśmy przez pokładową radiostację bewupa. Sięgnąłem po doręczną, zamocowaną przy kamizelce, ale przy pierwszej próbie ręka nie trafiła.
Zobaczyłem drugi wóz. I w końcu zidentyfikowałem je.
Oglądane od czoła naprawdę przypominały czołgi. Te najnowsze, o wieżach tak masywnych, że nawet posiadacza najlepszego granatnika nachodzi zwątpienie, a pomysł ostrzeliwania stalowej bestii z jakiejś przenośnej zabawki zaczyna być utożsamiany z myślami samobójcy.
Wielkie, szerokie w barach potwory. Armaty jak ruskie rurociągi. Wiedziałem, że mimo wszystko to nie czołgi, że ich działa kalibru 105 mm sprawiają wrażenie tak ogromnych właśnie dlatego, bo AMX-10RC to tylko bardzo ciężki samochód pancerny – ale jakoś nie było mi z tym lżej.
Gdyby Szamocki strzelił, ten drugi rozwaliłby go zaraz potem. A po kilku sekundach także nas. Nie mieliśmy pocisków przeciwpancernych, armata odpadała. Malutka teoretycznie mogła trafić, gdyby Grześkowiaka nie zawiodły umiejętności i nerwy. Potrzebowałaby jednak trzech, czterech sekund, by dolecieć. Jeśli dodać do tego sekundy potrzebne na dokończenie obrotu wieży, nie mieliśmy najmniejszej szansy wyprzedzić tych w AMX-ie.
– Ruszaj, Kaśka. Na dół i w lewo. I gazu.
Ruszyła. Kapryśny 0313 Sławka pewnie nie przetrzymałby takiego startu, ale drugiej drużynie trafiła się lepsza maszyna. Silnik, mimo iż balansował na granicy zdławienia, zniósł podłe traktowanie. Pomogła też grawitacja.
Na dole przypomniałem sobie o Grześkowiaku. Lufa dotarła już nad pokrywę silnika, na szczęście jednak dziewczyna od razu zaczęła skręcać i obrót podwozia zredukował postępy wieży. Francuzi nie zajrzeli celowniczemu w oko, nie stanęli przed koniecznością błyskawicznego odpowiedzenia sobie na pytanie: „ryzykować czy strzelać”.
– Nie celuj w nich! Wieża stop!
Znów nie trafiłem w przełącznik radmora: Kaśka wzięła sobie rozkaz do serca i od razu zaczęło nami rzucać. W bocznym peryskopie mignął mi jakiś cień. Chyba star, ale pewności nie miałem: w noktowizor wyposażony był tylko ten środkowy. W ogóle nagle oślepłem, bo wszystko, co ważne, działo się na północny zachód od nas, a tamtą ćwiartkę świata skutecznie przesłaniała mi wieża naszego wozu.
Gówniany, stary rupieć. Po PRL-u zostało nam przeszło pół setki porządnych, nowych bewupów z dwuosobową wieżą i szybkostrzelną armatą – no to je sprzedali do Afryki. Za bezcen, po cenie ciężarówek. Ktoś pewnie wziął grubą łapówkę, ktoś dostał medal za oczyszczenie garaży z sowieckiego paskudztwa i przygotowanie miejsc na nowoczesne, zachodnie pojazdy, które w zasługę za obalenie komuny wdzięczne NATO podaruje w prezencie. No i minęło z dziesięć lat, a ja nawet nie mogłem popatrzeć na facetów, którzy nas zabiją.
W końcu nastawiłem radiostację. Otworzyłem też właz: fala musiała się jakoś wydostać z żelaznej puszki.
– Jestem!
– Rąbnij z kaemu na prawo skos. – Szamocki chyba na to czekał, bo odpowiedział błyskawicznie. – I jedź szybciej. Może uda ci się oderwać na strzał z Malutkiej. Kazali czekać.
Pytają sztab. Cholera, musimy ich rozwalić. Nie popuszczą. Odbiór.
Miałem dotąd cichą nadzieję, że zdoła się z nimi dogadać. Wcisnąć jakiś kit. Po to bawił się w tę żonglerkę nadajnikami i kanałami: by móc rozmawiać i z nami, i z nimi. Rozgraniczenie strefy polskiej i niemiecko-francuskiej było niedaleko stąd. Niby dziesiątki kilometrów, ale to pustynia, a na pustyni odległość mierzy się inaczej. Studniami, skrzyżowaniami dróg, osiedlami.
Trochę nas zniosło poza własny rejon, ale takie rzeczy się zdarzają. Mogli nas zignorować, kupić bajkę.
Gówniany, stary rupieć. Turkmeni używali bewupów, Afgańczycy używali bewupów – ta sylwetka nie kojarzyła się najlepiej. Budziła podejrzenia.
Nie musiałem dedukować, by dojść do wniosku, że załogi AMX-ów nie całkiem nam ufają. Gówniany stary rupieć dorobił się nowoczesnego systemu samoobrony, na który składały się także detektory promieniowania laserowego. Czołgi, śmigłowce, niektóre wyrzutnie ppk, artyleria – wszystko to używa laserowych dalmierzy lub podświetlaczy, by precyzyjnie namierzyć ofiarę. Turkmeńscy partyzanci raczej nie dysponowali tak wyrafinowanym sprzętem, ale zdarzały się wyjątki i dlatego kto miał środki przeciwdziałania, używał ich rutynowo na zasadzie dmuchania na zimne.