Выбрать главу

– Adam? Mam stąd wiać?

Wóz Szamockiego zwolnił, potem stanął. Błysnęło. Następny pocisk uruchomił rakietowy przyspieszacz, pomknął w stronę Francuzów.

A dokładnie: w stronę wielkiej góry dymu.

Chwilę wcześniej AMX odpalił granaty dymne. Miał ich bodajże po dwa z każdej strony wieży i rąbnął całą czwórką od razu. Marnotrawstwo, przynajmniej o ile nie zamierzał się ruszać – wystarczyłby jeden. Więc może zamierzał?

Postawiona między nim a nami zasłona miała ze sto metrów szerokości, była też wysoka na jakieś dziesięć. Pochłonęła pocisk Szamockiego i nie wypuściła z powrotem nawet rozbłysku.

Tyle że niczego to nie dowodziło. Nie mieliśmy termowizora – Francuzi tak. Granaty dymne też mieli pewnie pierwszej jakości, a te oślepiają także systemy bazujące na podczerwieni, ale wiedziałem, że promienie cieplne przebiją się przez zasłonę znacznie wcześniej niż światło, które wychwycą nasze noktowizory. Inaczej mówiąc: nawet jeśli sami sobie zafundowali ślepotę, odzyskają wzrok na długo przed nami.

– Adam, wal, ile wlezie! – usłyszałem krzyk Szamockiego. – Może wymacamy! Młody, łap gra…!

Zwolnił przycisk, ucinając końcówkę. Ale domyśliłem się, w czym rzecz. Byli bliżej celu, RPG-7 mógł z powodzeniem ostrzelać…

No właśnie: największą dymową poduchę, jaką w życiu widziałem. Cholerna loteria.

Nacisnąłem spust. Huknęło. Automat podawał już następny nabój, a ja gorączkowo roztrząsałem problem skuteczności takiego strzelania. Pocisk odłamkowy uderzeniem, a potem wybuchem, powinien przebić niezbyt grubą blachę. Pytanie, czy pancerz AMX-a mieści się w tej kategorii.

A tylne drzwi bewupa?

Przyszło mi to do głowy trochę wcześniej. Potem umknęło. I znów wróciło.

Przemieściłem nieznacznie krzyż celownika, odpaliłem drugi pocisk, zerknąłem, jak Szamocki odpala swój, i pomyślałem, że gdybym się go pozbył, moglibyśmy po prostu odjechać.

Układ okolicznych wzniesień chyba na to pozwalał. Zanim opadnie dym, będziemy osłonięci wydmami. Zresztą to trafienie Malutką wyglądało na groźne. Całkiem możliwe, że salwa granatów dymnych była ostatnim francuskim akordem w tej bitwie. Prawie na pewno nie będą nas ścigać.

Pocisk, nawet odłamkowy, poradzi sobie chyba z cienką blachą tylnych drzwi BWP. Te drzwi to tak naprawdę dodatkowe zbiorniki paliwa, więc pożar miałbym jak w banku. Ale prawdopodobnie nie potrzebowałem pożaru: pierwszy wystrzał rozwaliłby drzwi i przynajmniej oszołomił załogę, drugi dokończyłby robotę. Stali blisko nas, więc z trafieniem nie powinienem mieć problemu.

Rozbłysk w chmurze dymu. Dokąd poleciał pocisk, nie widziałem – te szybkie, przeciwpancerne, jeśli już nie trafią, zazwyczaj lądują całe kilometry za celem – ale zrozumiałem od razu, że to stopiątka Francuzów.

Czyli nie wypadli z gry. Błysnęło z grubsza tam, gdzie obaj z Szamockim mierzyliśmy.

Nie odjechali – może byli unieruchomieni, może woleli nie kusić losu i nie wychylać nosa zza osłony, jaką dawał im rozbity wóz. Tak czy siak, mogli się odgryzać. Chyba na oślep. Ale i tak niedobrze.

Bardziej dla odsunięcia w czasie decyzji niż z przekonania wystrzeliłem następny pocisk.

Potem zerknąłem na wóz Szamockiego. I zastygłem na chwilę.

Drzwi były otwarte, kiwały się lekko na zawiasach. Młody. Wybiegł i nie zamknął.

Nie potrzebowałem nawet działa. Długa seria z kaemu wypełniłaby wnętrze wozu taką ilością rykoszetującej stali, że nawet bez wybuchu amunicji czy pożaru miałbym raz na zawsze z głowy Szamockiego i Studenta.

I Kleczkę. I Łobana.

Cholera. Nie potrafiłem się zdecydować.

Wmówiłem sobie, że to przez Francuzów. Dopóki walczyli, głupotą było pozbawiać się sojuszników.

Strzelaliśmy w dym. Może minutę. Kilka salw. Z tamtej strony długo nie było odpowiedzi, ale w końcu z kłębów dymu zaczęły wylatywać iskierki pocisków smugowych.

Karabin maszynowy, może nawet automat. Nic groźnego.

– Adam, osłoń ciężarówkę. Ta głupia cipa gdzieś… Stańcie przed nią. To w martwym polu armaty.

Ciekaw byłem, skąd ta pewność. Pewnie znikąd – po prostu posłużył się logiką. Star był łatwym celem i sprzężony ze stopiątką kaem uporałby się z nim jedną dobrze wymierzoną serią.

Niby dlaczego nie? Przeciwnikowi niszczy się, co tylko można, bo wszystko, co niezniszczone, da się wykorzystać do walki. Ciężarówka mogła przewozić dodatkową broń albo, dajmy na to, posłużyć nam do wykonania manewru oskrzydlającego. Młody chyba właśnie z myślą o czymś takim pognał w stronę wzgórz. Samochodem dotarłby szybciej na dogodną pozycję.

Powinni podpalić stara paroma smugowymi. Nie podpalili. Więc chyba faktycznie go nie widzieli.

– Kasia, jedziemy. Zaparkuj przed ciężarówką.

– Gdzie?!

No tak: nocą, pomijając wąski sektor przed wozem, była praktycznie ślepa.

Poprowadziłem ją. Powoli. Wolałem nie ryzykować zgubienia gąsienicy, no i, jadąc wolniej, mogłem strzelać. Pewnie nie robiłbym tego, patrząc przez celownik na coś konkretnego, a mniejszego od dwupiętrowej kamienicy, ale skoro i tak waliliśmy na oślep w dym…

Student też strzelał i w końcu dopisało mu szczęście. Kiedy wykręcaliśmy, ustawiając się między zadem ciężarówki a pozycją legionistów, chmurę dymu rozciął potężny rozbłysk. Po fakcie zdziwiłem się, że tak późno. Drugi AMX chował się za pierwszym, pierwszy stał nieruchomo, oba bewupy, z braku lepszego pomysłu, ostrzeliwały właśnie to miejsce. Nawet jeśli moje granaty tylko zdzierały farbę z pancerza, to tamci powinni trafić trochę wcześniej.

Cóż, przynajmniej nie musieli poprawiać: sześciokołowiec wyleciał w powietrze.

Wybuch amunicji rozerwał najpierw pancerz, potem spowijającą pole bitwy chmurę dymu. Nagle ujrzałem koziołkującą w locie wieżę i przechyloną sylwetkę drugiego AMX-a gdzieś z tyłu, za blaszanym, poharatanym korytem, w które zmienił się trafiony pojazd.

Zaraz potem jakiś złośliwy chochlik zaczął odpalać odlatujące wraz z wieżą granaty dymne. Zanim pomyślałem o naprowadzeniu armaty na cel, granaty powybuchały i znów przestałem cokolwiek widzieć.

Mimo wszystko spróbowałem szczęścia. Na pamięć.

Chyba trafiłem.

Potem oni strzelili. Pocisk przeleciał na tyle blisko, że podmuch zatrzasnął mi klapę nad głową.

– W bok! – wrzasnąłem. – Gazu, Kaśka!

Jeśli nas nie widzieli, będą tłuc w zapamiętane miejsce. Tylko szybka zmiana pozycji mogła tu pomóc.

Odjechaliśmy kilka metrów. Potem Kaśka popieprzyła coś z biegami – zresztą nie wiem, z czym – i nagle stanęliśmy. Zrobiło się cicho. Silnik zgasł.

– Kurrr… Z wozu!

Sam wyskoczyłem pierwszy. Na wieżę, potem wprost na ziemię. To prawie dwa metry, więc grzmotnąłem kolanami o piach. Nieważne. Nic nie pękło, mogłem poderwać się i pognać w stronę ciężarówki. Na szczęście stała tyłem do pola walki. Jeden skok i wisiałem brzuchem na klapie.

Wciągnąłem się wyżej, zacząłem otwierać kolejne skrzynie. Księżyc wciąż wyglądał zza chmur, było wystarczająco widno i nie musiałem tracić czasu na obmacywanie zawartości. Inna sprawa, że zawartość drugiej jednak pomacałem. Dla pewności.

W pierwszej były odłamkowe granaty do armaty bewupa. Nie ich szukałem. Ale przynajmniej spodziewałem się, że tu będą. Naboi do RPG-7 nie miało prawa być. A były. W drugiej skrzyni. I w trzeciej.

Za moimi plecami Szamocki strzelał z działa, a Francuzi z karabinów. Jakaś kula przeleciała na tyle blisko, że usłyszałem jej warknięcie. Gdzieś niedaleko pojękiwał starter. Nie od razu zrozumiałem, że to Kaśka, i nie dlatego rzuciłem się na kolejną skrzynię. Po prostu wszystko działo się cholernie szybko i raz przyjęty imperatyw zdobycia pocisków kumulacyjnych niósł mnie jak szyny pociąg.