Выбрать главу

W czwartej skrzyni były kumulacyjne. W dwóch poprzednich też powinny być, jeśli wierzyć opakowaniom i oznaczeniom. Skrzynie były jak należy, ale wewnątrz, wrzucona byle jak, walała się amunicja do ręcznych granatników.

Przemknęło mi przez głowę, że Grzywacz dostałby zawału, gdyby to zobaczył.

Nie było go z nami. Nie wiem, dlaczego pozatrzaskiwałem wszystkie otwarte skrzynie.

Zwłaszcza że wciąż podświadomie oczekiwałem huku stopiątki i przerobienia na proszek przez trzy tony eksplodującej mi pod nogami amunicji.

Wygarnąłem z ostatniej skrzyni cztery komplety naboi. Było sześć, w sumie około trzydziestu kilogramów, ale na każdy składał się pocisk rakietowy i ładunek miotający, więc zwyczajnie zabrakło mi rąk, by ogarnąć taką ilość elementów. Kopniakiem zamknąłem pokrywę i tuląc zdobycz jak matka niemowlę, zeskoczyłem z ciężarówki.

Kiedy dobiegałem do bewupa, Kaśka nadal próbowała uruchomić silnik. Szarpnąłem klamkę, otworzyłem drzwi, cisnąłem zdobycz do środka. Lechowski zawył z bólu: chyba trafiłem którymś w przestrzeloną nogę. Trudno. Wpakowałem się do wozu; ściskając w ręku dwa człony ostatniego naboju, zacząłem przepychać się w kierunku wieży. Trudno było: okazało się, że między ławką a burtą leży ludzkie ciało. Grześkowiak. Wyczołgał się z wieży? Lechowski go wyciągnął? Raczej to drugie i raczej wyciągał zwłoki, ale odruchowo starałem się po nich nie deptać.

– Rozwal go, Młody! – dobiegł z radmora okrzyk Szamockiego. – Od czoła nie dam rady!

Seria kul karabinowych zabrzęczała o pancerz. Sporo. Ktoś nas wypatrzył. Nieważne.

Chyba że to kaem AMX-a. Chociaż i wtedy nieważne: jeśli trafił z karabinu, zaraz poprawi z armaty i będzie po wszystkim.

Nie poprawił. Nie mógł. Trochę potrwało, nim dorwałem się do celownika, rozejrzałem i zrozumiałem, w czym rzecz.

Dymu wciąż było od cholery i trochę, zwłaszcza że Szamocki wziął przykład z przeciwnika i odpalił granat czy dwa. Ale nie dym doprowadził do chwilowego pata.

AMX wyglądał, jakby wpakował się do rowu trójką lewych kół. Może faktycznie zawiniła jakaś dziura, może awaria hydropneumatycznego zawieszenia, dzięki któremu kierowca mógł regulować prześwit, a wóz wykonać prawdziwy taniec brzucha, stojąc w miejscu. Tego typu zawieszenie bardzo ułatwia walkę w urozmaiconym terenie, ale w przypadku uszkodzenia chyba mogło doprowadzić do czegoś takiego. Cokolwiek się stało, kadłub znieruchomiał w wyjątkowo niekorzystnym położeniu, ukośnie w stosunku do nas i ukośnie w stosunku do płaszczyzny poziomej. Opuszczona maksymalnie w dół armata spoglądała gdzieś w lewo, ku stanowisku Szamockiego – ale nie strzelała. Trochę dlatego, że Szamocki zrejterował pod osłoną dymu za jakąś górkę, chyba jednak nie tylko dlatego. My nigdzie się nie schowaliśmy. Ani star.

Kłopoty z działem?

– Czarek, co się dzieje?

– Przywal mu!

– Co się dzieje? – powtórzyłem. Była noc; gdyby nie noktowizor, byłbym ślepy.

Wystrzeliliśmy w stronę francuskich wozów łącznie kilkanaście pocisków. Jeden AMX wyleciał w powietrze. W sumie oznaczało to tysiące odłamków i niejedną szansę uszkodzenia nocnej optyki wozu, który ocalał. Może po prostu nie widział nas. Może dlatego żyłem. Nie zamierzałem wskazywać mu celu.

– Ma was w martwym polu! Opuścił lufę na maksa, niżej nie może! Przywal mu!

To miało sens. Ale nie chciałem umierać tylko dlatego, że coś brzmi sensownie.

– Sam mu przywal – warknąłem. Siedziałem, składając po omacku zdobyczny pocisk, i gorączkowo próbowałem przypomnieć sobie, jak rozładować raz załadowaną armatę. Automat zrobił swoje i kiedy wyskakiwałem z wieży, wprowadził do lufy następny nabój. Tyle że odłamkowy.

– Nie mogę. Jak wychylę nos zza tej wydmy… My nie jesteśmy w martwym polu.

Widzisz, jak stoi?

Prawda. Przód wozu wyraźnie górował nad tyłem.

– Mam odłamkowe. – Właściwie to nie kłamałem: uświadomiłem sobie, że nikt mi nigdy nie pokazał, jak wyciągnąć z lufy raz włożony nabój. To znaczy: tą stroną. Bez strzelania. – Wkurzę go tylko. Odda i po nas.

– Adam, kurwa, jakby mógł, to już by was rąbnął!

– Niekoniecznie. Boi się, że nie zdąży przeładować i wy go załatwicie. Albo nas nie widzi.

– To chociaż zajmij się piechotą! Bo nam rozwalą ciężarówkę! Rusz dupę, do cholery!

No tak. Piechota. Zbyt szumne słowo jak na dwóch czy trzech pancerniaków-rozbitków, ale wyglądało na to, że ci rozbitkowie mieli coś więcej niż pistolety, a to już stwarzało problem.

Nasz star załadowany był amunicją. Trafienie w silnik czy zbiornik paliwa też zresztą załatwiało sprawę miliona dolarów. Powinniśmy uciszyć tych paru uciekinierów, nim zrobią z nas nędzarzy.

Tyle że akurat przestali strzelać. Może odpełzali jak najdalej, może przejrzeli na oczy i zrozumieli, jak nędzną bronią jest karabin, gdy przeciwnika chroni pancerz.

A jeśli nie? Jeśli choć jeden czołgał się w tej chwili do miejsca, skąd wpakuje ostatni nabój w czułe miejsce stara? Byli twardzi, służyli w Legii.

– Wi… widzę go!

Nie od razu połączyłem głos z osobą. Nawet nie z winy zadyszki. Po prostu Młody nie kojarzył mi się ani z radiem, ani z entuzjazmem. A właśnie coś zbliżonego do entuzjazmu dominowało w jego rwanym zmęczeniem meldunku.

– Wóz? – To już Szamocki. Też radośnie podniecony, choć dużo bardziej ostrożny.

– No. Od… biór. Mam strzelać? Odbiór.

Z radiem trochę się pogubił. Może dlatego Czarek zwlekał z odpowiedzią.

Przypomniałem sobie, że chłopak pognał w lewo. Szybko, więc z minimalnym zapasem głowic.

Ale chyba nie to było ważne. Ważne, że po lewej AMX miał rozwalony rakietą zad i że to właśnie tył znajdował się bliżej ziemi. Czyli tam, na zachodzie, nie będzie martwego pola, dzięki któremu po pierwszym nieudanym odpaleniu celowniczy RPG spokojnie załaduje granatnik i spróbuje ponownie. No i już raz dostali w przedział napędowy. To kupa żelastwa, oddzielona pancerną ścianką od pomieszczenia załogi. Nawet celny strzał nie musiał załatwić Francuzów.

Młody mógł nie mieć okazji poprawiania.

– Daleko jesteś? Odbiór.

– No… z czterysta. Może… ciut mniej.

Coś się poruszyło w dole, w okolicach fotela dowódcy. Coś jasnego. Kaśka? Zdałem sobie sprawę, że nadal nie słyszę naszego silnika.

– Dużo. – W głosie Szamockiego wyczułem rozterkę. – Dasz radę podejść bliżej?

RPG-7 strzela na pięćset. Tak mówi instrukcja: skuteczność do nieruchomego celu – pięćset metrów. Co pewnie oznacza, że trochę częściej się trafia, niż chybia. Na strzelnicy. W dzień. Mając praktykę. Tu mieliśmy noc, zdyszanego żółtodzioba i realną walkę.

– Znaczy się… no nie.

Pomyślałem o przytrzymywanym udami naboju. Gdybym zapytał, powiedzieliby mi, jak przeładować działo. Mógłbym rozwalić AMX-a. Młody by przeżył.

Tylko że potem przeszukaliby bewupa i zabrali pozostałe trzy pociski. Asy w rękawie.

Najlepszą z moich polis.

Poczułem uścisk palców na kolanie. Kaśka wcisnęła się do wieży, przytuliła do mnie. Tak naprawdę po prostu zajęła jedyne wolne miejsce, ale wolałem widzieć to po swojemu.

– Nie strzelaj, Młody! – zawołała. – Dość zabijania!

Cholera. Jedną ręką opasała mi kark, ale kciukiem drugiej odnalazła przełącznik radmora.

Zwolniła kanał, gdy tylko przestała mówić, dłoni jednak nie cofnęła.

– Zamknij się, głupia kurwo!

No proszę: znalazła się Patrycja.

– Nie mieszaj się – warknął Szamocki. Nie byłem pewien, na którą warczy. – Młody, dasz radę. Spokojnie, wesprzemy cię. Jak nie trafisz, zajmiemy żabojadów. Zdążysz załadować i poprawić. Zrobisz to?