Выбрать главу

Też miał wątpliwości. Czyli moje były uzasadnione.

– Jeszcze nie popełniłeś przestępstwa! – Myślałem, że Kaśka skończyła, no i nie dopilnowałem przełącznika: znów się do niego dorwała. – Nie rób tego! Dostaniesz dożywocie, jeśli kogoś zabijesz! To już koniec, nie widzisz? Powiadomili dowództwo! Zaraz będą tu inni!

Będzie śledztwo, zbadają każdy szczegół, każdą łuskę i odcisk palca! Międzynarodowa afera się z tego zrobiła, nie ma cudów, żeby coś…

Oprzytomniałem w końcu, ścisnąłem w dłoni jej palce, odsunąłem od nadajnika. Nie próbowała się szarpać.

– Już nie żyjesz, suko!!! – Patrycja była przeszkolonym żołnierzem i najwyraźniej nauczyli ją, że kiedy jeden mówi, drugi powinien słuchać i czekać na swą kolej. Wydarła się dopiero teraz. – Nie żyjesz, słyszysz?!!

Zwolniła kanał. Brawo. Wściekłość nie zaślepiła jej. Wiedziała, że są sprawy ważniejsze.

Pomogła mi podjąć decyzję. Asy w rękawie zrobiły się dużo bardziej potrzebne.

– Zabierz jej radio, Adam, bo naprawdę… – Szamocki był raczej spięty niż zły. – Młody, posłuchaj: nie będzie żadnych innych. Jesteśmy za daleko. Mają takie same radiostacje jak my, kupiliśmy licencję właśnie u francuskiego Thomsona. Jedziemy tędy, bo to daleko od baz.

Próbowali się łączyć, ale nie wyszło. Nikt nie wie, co się tu dzieje. Jak ich sprzątniemy… – przerwał na sekundę. – Jak ich unieruchomimy, zdążymy obrócić tam i z powrotem, nim ktoś się połapie. Pomyśl, Młody: pół miliona. W życiu nie zarobisz takiej forsy. Pół miliona.

Magiczne zaklęcie. Przez chwilę było cicho. Kaśka uwolniła dłoń i ponownie sięgnęła w stronę nadajnika. Nie próbowała być szybsza. Bez trudu ponownie oplotłem palcami jej palce.

Były chłodne i mokre od potu. I posłuszne.

– Załatwią nas, nie? – usłyszałem głos Młodego. – To lepiej… jak my ich. Nie?

Rozdział 20

Załatwiliśmy ich.

Odesłałem Kaśkę, by uruchomiła silnik. Potem próbowałem wypatrzyć pieszych legionistów. Chyba dostrzegłem ludzką głowę. Chyba. Tu, w dole, między łańcuchami mocno wypiętrzonych wzgórz, było trochę więcej wilgoci i rosło co nieco. Parę posiłków dla kozy, ale żołnierz nie potrzebuje wiele, by się ukryć.

Strzelić? Nim rozważyłem za i przeciw, strzelił Młody.

AMX znów dostał w okolice przedziału silnikowego i znów nie byłem pewien, na ile skutecznie. W każdym razie armata nie zaczęła się obracać. Zamiast tego plunęła ogniem.

Wóz Szamockiego stał już poza sektorem obserwacji mego celownika. Mogłem oczywiście obrócić go razem z armatą, ale wystarczył mi widok rozbłysku na skraju pola widzenia. Strzelali do niego, więc pewnie wysunął się trochę bardziej. Więc mógł oberwać. Nie było na co czekać.

Wpakowałem granat w sam środek sześciokołowca. Po trafieniu Młodego nie bardzo było go widać zza kurzu, ale obraz przekrzywionego pojazdu wrósł mi już na tyle mocno w pamięć, że miałem pewność w tej kwestii. Dostał, na pewno. Pytanie, na ile skutecznie.

Chciałem załadować armatę pociskiem kumulacyjnym i dobić go. Może nikt by się nie zorientował. Na szczęście nie musiałem.

Wóz w końcu zaczął płonąć.

Zaraz potem Kaśka uruchomiła silnik.

Jakaś ludzka postać, zataczając się, wyszła zza dymiącego AMX-a. Kilka kroków – i padła.

Nasz BWP ruszył. Nie spodziewałem się tego. Nie protestowałem jednak: miałem pustkę w głowie i sam nie wiedziałem, co dalej. Czekałem na komendę Szamockiego.

Nie doczekałem się. Przejechaliśmy sto metrów – i nic.

Ktoś zaczął do nas strzelać z karabinu. Widziałem pojedyncze mrugnięcia płomienia, kilka kul zabębniło o pancerz. Bez sensu. Ten drugi, ukryty przedtem w zaroślach, działał z sensem: zrywając się i podnosząc ręce.

– Załatw ich. – Student po raz pierwszy skorzystał z dostępu do radia. – Dostaliśmy.

Porucznik dostał.

O Jezu. Tylko nie to. Poważnie rozważałem pomysł zabicia go, ale teraz poczułem się, jakby ktoś wyjął mi płuca i zastąpił ołowianymi.

– Żyje. – Nie wiem, czy czytał w moich myślach, czy sam siebie pocieszał. – Chyba tylko… Załatw ich. Musimy się zająć Szamockim.

Ten z karabinem nadal strzelał. Jak się ma dużo szczęścia, można trafić w celownik. Mógł mieć dużo. Ale wywaliłem w jego kierunku serię raczej z chęci odwetu.

Kasia zaczęła zwalniać.

– Nie strzelaj!

– A oni mogą?!

– Poddają się!

Fakt: już druga para rąk wzniosła się ku niebu. Miejsce, które przeczesałem serią, spowijał kurz, ale nic nie bębniło o blachy, więc może i trzeci skapitulował. Albo dostał.

Powinienem poczuć ulgę, bo wojna, ta połączona z ryzykiem, chyba się już skończyła. Piechota po rozbiciu jej transportera może jeszcze powalczyć z opancerzonym przeciwnikiem. Ci tutaj raczej nie mieli czym.

Wygraliśmy.

– Podjedź bliżej. Na sto metrów od nich.

Powinienem czuć ulgę. Ale nie czułem. Dałem im nawet ostatnią szansę: zsuwając się z fotela i kucając nad ciałem Grześkowiaka. Jeśli mieli granatnik i dostatecznie wiele desperacji…

To nie było czyste zagranie, bo nawet gdyby dowództwo francuskie popadło w lekką paranoję i rozdawało granatniki czołgistom, przy ucieczce z trafionego wozu trudno chwytać więcej niż jeden. A jednym mogli co najwyżej popełnić samobójstwo: Student rozstrzelałby ich z bezpiecznej odległości. Wiedziałem, że nie będą walczyć i ten ukłon w ich stronę był bardziej formą zagłuszania wyrzutów sumienia niż rycerskim gestem.

Oczywiście nikt nie wpakował nam żadnego kumulacyjnego paskudztwa. Zabrałem Grześkowiakowi przypięty do kamizelki bagnet, upchnąłem pod własną kamizelkę i przecisnąłem się do przedziału desantowego.

– I jak? – zapytał Lechowski. Zaskakująco spokojnie jak na kogoś, kto, kompletnie bezsilny, musi leżeć i czekać na huk dartego pancerza, ogień i śmierć.

– Nie wiem. – Podniosłem jeden z ciśniętych na podłogę naboi. – Zobaczymy. Pomożesz mi?

– Co mam zrobić?

– Leżeć. Na tym.

– Nie ma sprawy. W leżeniu jestem dobry.

Naboje do armaty bewupa mają trochę ponad metr długości, ale tylko 73 milimetry średnicy. To niewiele. Układaliśmy je pod legowiskiem z siatki maskującej, a on nawet nie musiał zsuwać się z ławki.

Nie pytał o nic więcej. I dobrze. Nie miałem nawet zalążka planu.

*

Jeńców było trzech. Kiedy podjechaliśmy, żaden już nie miał broni. Nie szukaliśmy jej.

Musiałem się spieszyć. Drugi AMX dymił jak źle zadeptane ognisko i w każdej chwili mógł rąbnąć nam w twarze całą zgromadzoną w środku amunicją. Wyciągnąłem z kieszeni kominiarkę, założyłem na twarz. Potem wychyliłem się z włazu, pokazałem Francuzom na migi, by ładowali się na pancerz przed wieżą. Dwaj wdrapali się sami, trzeciego musieli wciągać.

Wszyscy słaniali się na nogach jak bokserzy po ciężkim meczu. Zamknąłem właz i ruszyliśmy w drogę powrotną.

AMX nie wyleciał w powietrze. Niestety. Mieliśmy żywych jeńców. Trzy kłopoty, z którymi coś trzeba zrobić.

Jechaliśmy na południe, a ja zastanawiałem się, czy nie wrócić do Lechowskiego, nie wziąć pocisków i nie rozwalić jeszcze jednego wozu bojowego. Dla odmiany – z szachownicą na wieży. Chyba dałoby się to zrobić. Dwóch ludzi wywlekło ze środka kierowcę. Kleczkę poznałem po piżamie, Studenta po tym, że wysiadł z wieży. Czyli nikt się nie odgryzie. Gdybym dobrze trafił i BWP nie wyleciałby w powietrze, obaj by pewnie przeżyli. Nic, tylko strzelać.