– Szamocki zapisał pozycję w GPS-ie. Zdążył powiedzieć, zanim go ścięło. Nasz GPS właśnie diabli wzięli, ale ten w drugim wozie jest identycznie zaprogramowany. Trafimy.
Widać było, że Patrycja zainkasowała solidny cios. Ale jeszcze nie skapitulowała.
– Ja też znam namiary. Możemy porównać. Okaże się, kto tu jest bardziej zaufany. Bo ty, oczywiście, nie…
– Chyba się budzi – wtrąciła cicho Kaśka.
– Słuchaj, nie mówię, że doktorek na ciebie nie leci. Faktycznie: przyjeżdża do nas przy każdej okazji, do byle drzazgi w palcu. Ale co innego robić mu dobrze, a co innego zarobić dla niego milion dolców. Zostaw to facetom, złotko.
– Jestem starsza stopniem.
– Nie rozśmieszaj mnie. – Faktycznie wyszczerzył zęby.
– Słuchaj no, Student. Mamy problem. Jakoś go trzeba rozwiązać. Dowodził Szamocki, bo miał najwięcej na pagonach. Teraz ja mam najwięcej.
– Mamy po równo – zauważyłem.
– Adam, nie wkurwiaj mnie – warknęła. – Za ten numer z mostem powinieneś… Masz akurat tyle do powiedzenia, co Łoban czy Kleczko.
– Tak? – uśmiechnął się Student. – To może użyjemy demokracji? Małe głosowanko? – Przesunął spojrzenie w okolice ciężarówki. – Młody, co ty na to? Wolisz dowódcę z jajami czy z menstruacyjną huśtawką nastrojów?
Trudno powiedzieć, czy Patrycja miała akurat huśtawkę. Ale refleks jej dopisywał.
– On nie ma prawa głosu! – zaprotestowała błyskawicznie. – Tylko ci z pełnymi udziałami!
– Kulanowicz na przykład?
Zawahała się. Starała się omijać wzrokiem Kaśkę, ale właśnie dlatego łatwo domyśliłem się, w czym rzecz.
Nie była pewna wyniku. To nie Student tłukł po twarzy moją kochankę, nie on groził jej śmiercią. No i miał jaja. Komuś, kto ma jaja, decyzja zabicia młodej, atrakcyjnej kobiety przychodzi trochę trudniej.
– Adam też się nie liczy – mruknęła po chwili wahania. Prawdę mówiąc, poczułem ulgę.
Gdyby mi kazali wybierać, musiałbym rzucać monetą.
– No to mamy impas – podsumował Student. Po czym sięgnął za plecy, odpiął manierkę, podał Kaśce. – Polej go. Tylko nie w usta. Dostał też w gardło, może mu zaszkodzić.
Odkręciła korek, zwilżyła palce, zaczęła ostrożnie pocierać nieosłonięte bandażem fragmenty twarzy. O dziwo: poskutkowało. Szamocki uniósł powieki zaraz potem.
– Mamy problem. – Dla władzy większość kandydatów zrobi wszystko, nie zdziwiłem się więc, widząc, jak Student wykonuje uprzejme klęknięcie u boku rannego. – Trzeba wybrać dowódcę.
Szamocki poruszył ustami. Potem przełknął ślinę. Widać było, że zabolało go to. Uniósł dłoń, skinął, pokazując obecnym, by podeszli bliżej. Podeszliśmy.
– Sły… szałem. – W gardle coś mu chrzęściło. – Student… dowodzi.
Rozdział 21
Zanim ruszyliśmy, świeżo upieczony dowódca dokonał przeglądu pojazdów. Głównie naszego. Mieliśmy dziury w pancerzu i trupa w środku, ale chyba nie o szacowanie strat mu chodziło. Raczej na odwrót: szukał nowych elementów.
– Pozbierałeś broń Francuzów?
– A po cholerę? Mało mamy własnej?
Zajrzał przez prawe drzwi. Jakaś beczka omal nie wylądowała mu na nodze. Przytrzymał ją w ostatniej chwili, poświecił latarką. Między zwieńczeniem oparcia a stropem było dostatecznie dużo miejsca, by przepchnąć, dajmy na to, karabin z lewej strony przedziału desantu na prawą – ale żaden inny manewr nie wchodził w rachubę. Każdy duży przedmiot spoczywałby na wierzchu.
Zamknął drzwi.
– Na amen? – popatrzył na buty Grześkowiaka.
– Nie żyje – stęknął Lechowski. – Zabierzcie go stąd.
Student skinął latarką. Złapałem za nogi, pociągnąłem. Pod koniec zrobiło mi się gorąco.
Nie dlatego, że Grześkowiakowi brakowało ćwiartki tułowia: część siatkowego posłania opadła na podłogę i, dociskana zwłokami, zaczęła wypełzać spod Lechowskiego. Gdyby pociągnęła resztę…
Nie pociągnęła. Pociski pozostały w ukryciu. Student pomógł mi symbolicznie jedną ręką, odczekał, aż ciało wyląduje na piasku, i wcisnął się do wozu. Popatrzył na rannego, nawet oświetlił go latarką. Zauważyłem, że opatrunek na udzie znów poczerwieniał od krwi. Lechowski też nie wyglądał dobrze. A już zupełnie nie wyglądał na konspiratora, przykrywającego własnym ciałem trefną broń.
– Wysiedzisz przy peryskopie? – zapytał bez przekonania Student – Zgłupiałeś? – zaprotestowałem. – Co rusz mdleje!
Dał spokój Lechowskiemu i poszedł obejrzeć przód pojazdu. Trochę czasu mu zeszło, ale gdyby szukał pistoletu, o granatach nie mówiąc, inspekcja trwałaby dłużej. Albo więc liczył na wytrzymałość swej kamizelki i sprawdzał tylko kryjówki zdolne pomieścić karabin, albo – co bardziej prawdopodobne – obdarzał jakim takim zaufaniem mój zdrowy rozsądek. Jeśli tak, to miał rację.
To nie była dobra pora na strzelanie mu w plecy. Stałem i przyglądałem się, jak wymontowuje blok GPS-a. Na szczęście nie przerażała go nowoczesna technika. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby z typowym dla ignoranta nabożnym respektem do elektroniki poszedł na łatwiznę i zamiast przenosić odbiornik, przeniósł załogi. Biorąc pod uwagę problem amunicji przeciwpancernej, byłaby to wprawdzie dużo bardziej pracochłonna i czasochłonna łatwizna, ale jak się dowodzi i ma darmową siłę roboczą…
– Jedziemy – mruknął. – Trzeba pogadać z żabojadami. Aha, i biorę jedną Malutką. Wolę mieć komplet.
Przenieśliśmy Szamockiego i rakietę do drugiego bewupa. Patrycja awansowała na jego kierowcę. Ciężarówkę, bardziej narażoną na uszkodzenia, ale też łatwiejszą w prowadzeniu, dostał Młody.
Usiadłem za Kaśką. Ruszyliśmy. My, potem wóz Studenta, na końcu star. Francuzi czekali tam, gdzie ich zostawiłem. Dwaj podnieśli się, kiedy włączyliśmy reflektory. Trzeci chyba nie mógł. Chciał usiąść, ale i na to brakło mu sił: leżał na wznak, przyciskając ręce do tułowia.
– Kulanowicz, dawaj tu swoją panią. Z doręczną.
Kaśka zdjęła hełmofon, wyłączyła silnik.
– Nie bój się. – Twarz miała jak maskę i chciałem dotknąć jej, roztopić ciepłem dłoni część uwięzionego pod skórą lodu. Zamiast tego podałem radmora. – Nic ci nie zrobią. Od razu widać, że zakładnik jesteś.
– Ich się nie boję – powiedziała cicho. – O nich.
Wstała, wywindowała ciało przez właz. Mogłem jeszcze musnąć którąś z gołych łydek.
Nie zrobiłem tego. Patrzyłem, jak idzie w stronę wozu Studenta i po chwili wraca, bogatsza o podłączony do radiostacji nagłowny zestaw słuchawkowo-mikrofonowy.
Dobrze. Żaden z Francuzów nie usłyszy zadawanych po polsku pytań. Przedtem, w czasie walki, gdy Szamocki rozmawiał z nimi na kanale alarmowym, padło parę zdań niebrzmiących z afgańska, ale po pierwsze rozmawiali dowódcy i ten, który je słyszał, mógł już nie żyć, po drugie wiele tego nie było, a po trzecie tu, w byłym Związku Radzieckim, słowiański język nie musiał oznaczać Polaków. Tutejsza islamska międzynarodówka często posługiwała się rosyjskim.
Istniała spora szansa, że bajeczka o polskich zakładnikach i partyzantach-porywaczach da się utrzymać, nawet jeśli Francuzi przeżyją i złożą zeznania.
Patrzyłem, jak Kaśka podchodzi do stojących mężczyzn. Na początku nic nie słyszałem: wyjaśniała swój status zakładnika i Student nie próbował się wtrącać. Przemówił dopiero, gdy zerknęła za siebie.
– Weź jednego na bok i zapytaj, czy rozmawiali z dowództwem. Powiedz wszystkim, że jak skłamią, zabijemy ich. Jedno kłamstwo i koniec. Powtórz ze trzy razy.
Trochę to potrwało. Chyba nie była prymuską na studiach – w ogólniaku, nawet jeśli była, nie miała anglika. Jej rozmówcy też nie musieli być dużo lepsi: z dowódcą Szamocki rozmawiał bez problemów, ale żaden z tych trzech nie był oficerem. Ten, który ostrzeliwał nas z karabinu, trzydziestolatek w nieregulaminowym, czerwonym podkoszulku pod osmalonym kombinezonem, miał chyba sierżancką naszywkę i wyglądał raczej na twardziela niż poliglotę. Drugi ze stojących przypominał legionowy odpowiednik Kleczki: miał żółte włosy i spanikowaną, dziecięcą twarz.