– Zwiążcie ich.
Młody miał sznur. Odciął kawałek dla mnie, podał, zaczął ciąć dla siebie. Posługiwał się znanym mi już breloczkiem z trzycentymetrowym ostrzem.
Wybrałem sierżanta. Mógł sprawić kłopoty, ale wolałem to od wiązania rannych.
Minąłem Kaśkę. Zajrzała mi w twarz, nie próbowała się jednak odzywać. Do mnie przynajmniej.
Do tamtych mówiła. Rozumiałem piąte przez dziesiąte, więcej zresztą z łagodnego, pocieszającego tonu niż nielicznych znajomych słów. Tłumaczyła, że wszystko będzie dobrze, żeby się nie bali i nie robili głupstw.
Podziałało. Nikt nie stawiał oporu. Sierżant przyglądał się z tępym niedowierzaniem nie tyle wycelowanemu w brzuch automatowi, ile człowiekowi, który go trzymał. Student nie wyglądał na islamskiego terrorystę. Był aż nadto autentyczny w swym mundurze polskiego piechura.
Zdałem sobie nagle sprawę, że przynajmniej ten jeden jeniec już wie. Zrozumiał, co znaczy to niefrasobliwe obnoszenie się z odsłoniętą twarzą.
– Niech się położą – mruknął Student. – Obok siebie.
Kaśka zawahała się, przełknęła ślinę, przetłumaczyła. Nie wiem, czy potrzebnie, bo Młody już przy okazji wiązania rąk za plecami poukładał obu rannych na brzuchach, pół metra jeden od drugiego. Pchnąłem lekko sierżanta. Podszedł na sztywnych nogach, opadł na kolana.
– Chodź tu – rzucił Student do mikrofonu.
– Ja? – parsknęła Patrycja. – Po cholerę?
– Bo ci dowódca każe. No już.
Przyszła. Sierżant nadal siedział na piętach; z pochyloną głową, ale siedział. Student odpiął przewieszoną przez ramię torbę, bez pośpiechu wyciągał ze środka niepozorne przedmioty w kształcie smukłych walców.
– Chyba zgłupiałeś… – Więcej nie dałem rady przepchnąć przez gardło.
Zignorował mnie. Włożył lont w spłonkę, zacisnął szczypcami, wepchnął spłonkę w ładunek. Skinął na Łobana.
– Ostatnia okazja, harcerzyku – uśmiechnął się krzywo.
– Co pan robi? – Do Kaśki chyba dopiero teraz zaczęło docierać, na co się zanosi. – To… dynamit?
– Nie lubię cię. – Zignorował ją; patrzył wyłącznie na Łobana. – Straciłem dwa lata, kumpli i dziewczynę. Trzeba było zapierdalać jako domokrążca. Zapomniałem połowy tego, czego mnie nauczyli. Przez głupie osiem stów czesnego. Teraz muszę wydać z osiem tysięcy, żeby się załapać na uczelnię, w ogóle rozpocząć. Potrzebuję forsy, krótko mówiąc. I cholernie nie lubię cwaniaczków, którzy chcą mnie z niej oskubać. Jasne? – Łoban nie odpowiedział. – Pytam, czy to dla ciebie jasne.
– Co ty kombinujesz? – upomniała się Patrycja.
– Na razie daję szansę temu gnojkowi. – Student ujął w dwa palce sporządzony ładunek, zademonstrował obecnym. – Widzisz, jaki mały? Jak znalazł na rehabilitację dla ciebie. Bo się musisz zrehabilitować, Łoban. Nie ma lekko. Mało nam ciężarówki w kanał nie posłałeś.
– Student – rzuciłem przez zęby – daj spokój.
– Byłem drugi, trzeci w grupie – posłał mi uśmiech. – I nagle łup: „Przykro nam, musimy pana skreślić, to wyższa uczelnia, nie przedszkole, zna pan regulamin”. Stary zachorował, cała forsa na lekarzy poszła. Komornik brykę mi zabrał. Spod akademika, na oczach wszystkich.
Rodziców była. Kumple boki ze śmiechu zrywali. Anka… Akurat na Mazury mieliśmy… No i w końcu pojechała. Tylko nie ze mną. I wjechała do łóżka temu, co zawiózł. Nie mówię, że od razu.
Z kurwą się nie prowadzałem. Ale i nie z idiotką. Wyczuła, na co się zanosi, no i po trochu, po trochu… – Podszedł bliżej, wsunął laskę trotylu pod klamrę paska Łobana. Już się nie uśmiechał. – Obiecałem sobie, że to ostatni raz.
– On z tym nie ma nic wspólnego. – Głos Kaśki zabrzmiał trochę płaczliwie.
– Ma – wyprowadził ją z błędu. – Bez tej forsy dalej będę zerem. A pan Łoban chciał mnie jej pozbawić. Zero ze mnie zrobić. I to tylko dlatego… A właśnie, Łoban. Dlaczego? Bo cię nie wzięliśmy? Zawiść?
– Nie chciałem… – Łoban utknął na kilka sekund. Nie patrzył nikomu w twarz. – Pokręciło mi się z tym wiązaniem.
– Nie chciałeś zniszczyć mostu? – udał radosne zdziwienie Student. – No proszę! Czyli jesteś z nami? – Nie doczekał się odpowiedzi, ale tylko dlatego, że czekał za krótko. Łoban wyraźnie zmagał się z sobą i niechętne „tak” wisiało chyba w powietrzu. – No to wsadzisz mu to – skinął w stronę sierżanta. – Wiesz gdzie.
Twarz Łobana zakrzepła nagle w kamienną maskę.
– Odbiło ci?! – ruszyłem w ich kierunku. Student cofnął się niespiesznie, wycelował we mnie automat. Zatrzymałem się natychmiast. – Nie po to cię Szamocki wybrał, żebyś…
– Rób lepiej ładunki. Saper jesteś, to twoja działka. Potrzebujemy jeszcze ośmiu. No, chyba że Łoban jest z tych pasywnych i woli, jak to jemu wkładają. Wtedy siedem wystarczy. Po jednym na głowę. – Odczekał chwilę i dodał: – A Szamocki właśnie po to mnie wybrał.
Dokładnie po to. Żeby ktoś stworzył zespół z tej bandy.
– Co pan chce zrobić? – Kaśka zdołała usunąć z głosu płaczliwe nutki. Nadal jej drżał, ale bliższe to było wibracji napiętej struny.
– Mała inicjacja. Każdy bierze ładunek, podpala lont. Wspólna odpowiedzialność. Nikt nie pójdzie na układ z prokuratorem. Razem walczymy, razem giniemy, razem siedzimy.
– Zamordujesz ich? – Dała sobie spokój z „panem”.
– Chcieli nas zabić. Przegrali. My zabijemy ich. Normalka. Odwieczne prawo natury.
– Beze mnie – rzuciła przez zęby.
– Dobra – wzruszył ramionami. – Bez ciebie. Siedem ładunków, Kulanowicz. Młody, wiąż Francuzom nogi. Jednym sznurem, do kupy.
Chłopak posłusznie zabrał się do roboty.
– Siedem? – zapytałem ostrożnie.
– Łoban, cokolwiek postanowi, już ma. Zostaje nas siedem osób.
– A Kaśka?
– Bum – powiedział spokojnie.
Stał za daleko. Nawet gdybym jakimś cudem wyjął bagnet spod kamizelki… No i była jeszcze Patrycja.
I Ilona. Tak naprawdę od niej powinienem zacząć.
Jeśli mnie zabiją, nigdy nie będzie moja.
– Stracimy kierowcę – zdobyłem się na rzeczowy ton.
– Łoban ją zastąpi. Prawda, Łoban?
– Pierdol się.
Nie powinien tego mówić. Albo przynajmniej nie tak: niemal triumfalnie. A ona nie powinna się stawiać. Za dużo nieposłusznych naraz.
– Obraza dowódcy – powiedział cicho Student, podnosząc automat. – Przegiąłeś, Łoban.
Pozdrów robale.
Strzelił tylko raz. Wystarczyło.
Pocisk trafił w czoło i wyszedł potylicą, razem ze sporą częścią mózgu. Łoban umarł prawdopodobnie na stojąco. Na ziemię padały już całkiem bezwładne zwłoki.
Bałem się, że Kaśka zacznie krzyczeć i Student z rozpędu zastrzeli także ją.
Pomyliłem się. Nikt nie krzyczał. Przełknąłem z wysiłkiem ślinę.
– No to… nie zastąpi.
Powiedziałem to spokojnie. Nie z mściwą satysfakcją, która zabiła Łobana. Po prostu spokojnie. A najdziwniejsze, że naprawdę czułem spokój.
– Zabijasz albo jesteś zabijany – rzucił w przestrzeń Student. – Taka jest zasada. Kto nie podpali lontu razem z innymi, dołączy do Francuzów. Słyszysz, Kaśka?
Gdyby stała bliżej, chybaby go opluła. Zwinięte w pięści dłonie aż drżały z pasji.
Nikt się nie odzywał. Młody zacisnął węzeł na kostce ostatniego z leżących w szeregu jeńców, podniósł się powoli. Miał nieszczęśliwą minę, ale omijał spojrzeniem i Kaśkę, i mnie.
Patrycja stała z boku z kciukami zatkniętymi za pas i twarzą skrytą w cieniu.