Wyszedłem cało. Psychicznie chyba też: zdołałem unieść się na kolana, nim Kaśka zatrzymała wóz. Na szczęście nie była takim twardzielem jak ja. Nie próbowała cofać, wyskakiwać z apteczką czy w jakikolwiek inny sposób naśladować kierowcę-dżentelmena, który właśnie kogoś przejechał i usiłuje jak najszybciej znaleźć się przy ofierze. Nie dostałem w kark zadem bewupa, a ona nie znalazła się przeszło półtora metra nad ziemią. Wóz stał gdzieś na samym skraju martwego pola i Młody, który zdążył się wstrzelać, skosiłby pewnie bez trudu jasną plamę jej sukienki. Wziąłem tę wstrzemięźliwość za przejaw zimnej krwi, poklęczałem więc sobie jeszcze przez chwilę, by ochłonąć i przezwyciężyć racjonalny skądinąd pociąg mych kolan do karakumskiego piasku. Zanim usłuchały, minęło trochę czasu.
Chyba więcej niż trochę. Kaśce zdążyły puścić hamulce.
Kiedy wsunąłem się przez właz dowódcy, nie próbowała odwracać usmarowanej słonym błotem twarzy. Płakała jak dziecko.
– Ja?! – Szczerego zdumienia było w jej głosie tyle, że nadmiar skroplił się chyba na wyściółce mego hełmofonu. – Co ja wyprawiam?!
Musiałem wyciągnąć nieprzytomnego Lechowskiego z wieży, powkładać przeciwpancerne naboje w puste uchwyty magazynu, załadować granatnik, a wszystko to z przerwami na wypady z wieży i lustrowanie okolicy. Wóz Studenta znikł gdzieś na północy i choć niby wróżyło to dobrze, równocześnie napawało lękiem. Nie odezwali się jednym słowem; radio milczało. Po głowie kołatała mi się stara definicja wojny – ta o polityce prowadzonej innymi metodami – i miałem jak najgorsze przeczucia. Przestali z nami rozmawiać, przestali negocjować i uprawiać politykę, a to mogło znaczyć…
Krótko mówiąc, miałem święte prawo martwić się, powarkiwać na Kaśkę i widzieć po swojemu to, co nam się właśnie przytrafiło.
– Co ci strzeliło do głowy, żeby go walić siekierą?! I to jeszcze Kleczkę?!
– Skrzynką! – odwarknęła. – A niby kogo?!
– Nikogo! Nikogo nie powinnaś…! Kurwa, Kaśka, jesteś tu ostatnia na liście komandosów! Cud, że sobie nogi nie odrąbałaś! Mało się nie zeszczałem ze strachu, jak na to…
– A ja nie mało! Przez ciebie dupa mi się klei do tego zasranego siedzenia!
– Co?
– Gówno! Naćpałeś się czegoś?! Co to miało, do cholery, być?! Jednego słowa, nic, a potem patrzę: wbija chłopakowi nóż, łapie granat i wrzeszczy, że się wysadzi! Pojeb kompletny!
Kurwa mać! Wiesz, jak się bałam! Wiesz?!
Trochę mnie to otrzeźwiło. Nigdy nie była wulgarna. Nie mówiąc o tym drugim. Bo to chyba nie metafora.
– Przepraszam – mruknąłem. – Nie było jak…
– Co nie było jak?!
Nie wyłączyliśmy silnika, darła się więc przez hełmofon wprost w moje uszy. Paskudne uczucie. Nic dziwnego, że Czterej Pancerni tworzyli taką zgraną paczkę: kłótnie w czołgu muszą wyglądać nieciekawie.
– Pieprzyć mnie! – Zamilkłem na chwilę i chyba opacznie to zrozumiała. – Ale mogłeś pomyśleć o mojej córce! – Zmieniła nagle ton na ociekający gniewnym szyderstwem. – „Gdzie mamusia? Mamusia nas zostawiła, skarbie. Nie wróci. Jeden pan ją zatłukł szpadlem.” „Ale dlaczego?” „Bo się kurwiła z wujkiem Adamem, a wujek Adam za mało dostał i chciał większą działkę.”
Zatkało mnie na moment. Nawet nie z poczucia krzywdy. Raczej ze zdziwienia, że mogła tak pomyśleć. I że ja sam nie wpadłem na to, iż tak pomyśli.
Ostatecznie byliśmy dwójką obcych sobie ludzi. A obcego, z braku innych przesłanek, ocenia się na podstawie logiki. I statystyki. Więc niby co sobie miała pomyśleć?
Nie, zaraz. Dwójką obcych?
Wciąż czułem na twarzy zapach jej podbrzusza. No i trzasnęła Kleczkę tą skrzynią. Nie bez powodu przecież.
– Kasia…
– Dobra, skończmy temat. Było, minęło. – Wypuściła głośno powietrze, co miało pewnie symbolizować równoczesne wyzbywanie się resztek złości. – To co robimy? Jedziemy, tak?
Tylko w którą stronę?
Dobre pytanie. Jedyne istotne w tej chwili. Miałem dwieście tysięcy dolarów, dwóch rannych, a przeciw sobie pół świata. Samo sformułowanie myśli, że Kaśka Sosnowska ze swymi opiniami na mój temat nie jest warta poświęconego jej czasu, było jawnym marnowaniem tegoż czasu w ilościach wręcz nieprzyzwoitych. Przeżyjemy, to jej może wyjaśnię. Nie przeżyjemy – tym bardziej szkoda słów.
Tyle jeśli chodzi o zdrowy rozsądek. Kiedyś go miałem. Potem poznałem Ilonę.
– Nie chodziło o forsę – powiedziałem cicho. Chyba za cicho.
– Słucham?
– Chciał się was pozbyć. Wszystkich niepewnych.
Za długo milczała, by uznać to za wstęp do stwierdzenia „gówno prawda”. Nie była głupia. Na moje nieszczęście. I na szczęście. Gdyby była, nie sięgnąłbym najpierw po bagnet, a potem po granat Młodego. Miałbym większe szanse przeżyć. Teraz. I mniejsze później, kiedy Ilona powie „nie”.
Popieprzyła mi życie, szkoda gadać. Choćby dlatego idealnie pasowała do roli pocieszycielki, jednej pani redaktor, która zastąpi drugą. Kolejna wspólna cecha.
– Skąd wiesz?
– Nie wiem. Wierzę.
Omal nie zrobiłem sieroty z jej córki. Coś mi szeptało, że tak właśnie postrzega kwestie swej śmierci: jako krzywdę wyrządzoną nie jej, ale dziecku właśnie. Ciekaw byłem, co zrobiłaby w tej chwili Ilona. Wybuchnęła szyderczym śmiechem? Wybuchnęła gniewem?
Wierzyłem, że to samo, co Kaśka.
– Aha – mruknęłaby z zakłopotaniem. A ciepło jej uśmiechu złamałoby prawa fizyki, przelało się po okablowaniu i spłynęło mi przez uszy, przez ściśnięte nagłym skurczem gardło prościutko do serca. – No, to co innego. Przepraszam.
Kochałem ją, chciałem widzieć jeszcze piękniejszą i mądrzejszą, więc wierzyłem, że powiedziałaby coś takiego. Ale byłem realistą i wiedziałem, że takiej jak u Kaśki końcówki już bym się nie doczekał.
– Kochany jesteś.
Wracali po własnych śladach. BWP, jak każda gąsienicówka, dobrze sobie radzi w trudnym terenie, ale nawet najlepiej skonstruowany wóz dalej i szybciej zajedzie przetartym wcześniej szlakiem. W tę stronę podróżowaliśmy praktycznie na azymut, najkrótszą z możliwych tras, nie było więc powodów wracać inną.
Wydawało się całkiem logiczne, że ślady 0313 znikły mi w pewnym momencie z oczu, zlewając się ze starym tropem. Raz ubity piasek niesie lepiej, a i kierowca łatwiej utrzyma kurs, mknąc świeżą koleiną, niż spoglądając na busolę. Wszystko grało. No, prawie wszystko.
– Mieliśmy być w bazie o dziewiątej? – upewniłem się.
– O dziewiątej. – Nie musiała się zastanawiać, o co pytam. Cóż, adrenalina. Nie widziałem jej – po tym jak Lechowski zemdlał, redukując załogę do dwóch osób, nie stać mnie było na luksus zapuszczania się na fotel dowódcy, nie mogłem więc ocenić stopnia napięcia skrytych pod sukienką mięśni – wystarczyło jednak popatrzeć na ruchy bewupa, by wyczuć, na jak wysokich obrotach funkcjonuje prowadząca go nowicjuszka. Jechaliśmy szybko i dobrze. Właściwie nie popełniała błędów. Ktoś, komu brakuje rutyny i wyrobionych odruchów, może nadrabiać refleksem. Pytanie, jak długo. Adrenalinowy dopalacz, jak te w odrzutowcach, ma to do siebie, że przeraźliwie szybko zżera energię.
Na razie jednak nie martwiłem się o przyszłość. Mój system nerwowy też pracował na maksymalnych obrotach i trochę zbyt łatwo wietrzył niebezpieczeństwo. Już teraz.