– Skręć w lewo – mruknąłem. – Do ich śladów.
– Mieliśmy trzymać się drugiej strony wzgórz – przypomniała.
Fakt, sam wbijałem jej to w głowę. Wzniesienia na wschodzie już raz ocaliły nam życie:
Student z uwagi na granatnik bał się je przekraczać. Dopóki jechał starą trasą, w odległości kilkuset metrów od wykreślonego pagórkami horyzontu, byliśmy z jego punktu widzenia mało groźni. RPG-7, jak zresztą każda broń tej klasy, wystrzeliwuje stosunkowo powolne pociski.
Trafienie czymś takim odległego, szybkiego i poruszającego się poprzecznie celu jest nie lada sztuką. Z drugiej strony ktoś, kto – jak ja teraz – siedział na obramowaniu wieżowego włazu, mając granatnik na kolanach i noktowizyjną lornetkę w ręku, teoretycznie powinien pierwszy wypatrzyć przeciwnika i pierwszy wycelować broń. To narzucało obu stronom określoną taktykę, której zasady starałem się Kaśce wyjaśnić w chwilach, gdy rzucało nami trochę mniej i udzielanie instrukcji nie groziło odgryzieniem języka.
– Skręć. – Chwilowo jechaliśmy po wybojach, ograniczyłem się więc do suchego polecenia. Usłuchała.
Z bliska świeży trop nieco wyraźniej odróżniał się od tego sprzed godziny. Ale tylko nieco: suchy piasek to marny utrwalacz śladów. Noc i kapryśny wiatr, który w jednych miejscach podrywał całe hektary kurzawy, by ćwierć kilometra dalej zrobić sobie wolne, też nie ułatwiały orientacji. Przez pewien czas nie miałem nawet pewności, czy przejechały tędy dwa czy trzy wozy.
– To już chyba niedaleko.
Nie wyjaśniła, o co chodzi. Nie musiała.
– Niedaleko.
Zdałem sobie sprawę, że nie zdążyliśmy o tym porozmawiać. O tylu ważnych sprawach nie dane nam było pogadać…
– Pojedziemy drogą?
Chyba po prostu mówiła cicho. Nieśmiała nadzieja to zapewne wytwór mojej wyobraźni.
Albo, jeśli faktycznie była w jej głosie, oznaczała prozaiczną chęć skrócenia tego koszmaru. Jej koszmaru. Nie tych dwóch poharatanych nieszczęśników, umierających w przedziale desantowym.
– Lepiej nie.
– Dlaczego? – zapytała spokojnym z pozoru tonem.
– Bo to pobojowisko jest ostatnim miejscem, przez które powinno się jechać. Jeśli ktoś już szuka legionistów… Ogień, rozgrzane wraki. To przyciąga uwagę. Student powinien ominąć je z daleka. A nie omija. Może po prostu się spieszy i zaryzykował jazdę najkrótszą trasą, ale… Do szpitala też najbliżej właśnie tędy. Milczała jakiś czas.
– Francuzi mogą tak szybko…? – nie dokończyła. – Adam, a gdybyśmy po prostu poczekali? Może właśnie tak będzie najprędzej? Mówisz o poszukiwaniach z powietrza, tak?
Śmigłowce? Taki śmigłowiec mógłby zabrać rannych. Pół godziny i są w szpitalu. I nie wytrzęsłoby ich tak.
– Zanim zaczęliśmy strzelać, odjechaliśmy kawałek od drogi. A swojego patrolu, jeśli już, będą szukać wzdłuż niej. Potem oczywiście i dalej, ale kiedy będzie to potem… No i pieniądze.
– Co: pieniądze?
– Trzeba je ukryć. Bez GPS-a, na pustyni… Schowasz i nigdy więcej nie znajdziesz. Tu cały krajobraz wędruje.
– Są wraki – mruknęła po chwili. Z wyraźną niechęcią. Starała się nie myśleć o tym akurat kawałku świata.
– Mogą je wywieźć. I co wtedy? – Nie odpowiedziała. – Obok bazy przygotowałem skrytkę. Niezłą, i na pewno znajdę, gdyby trzeba było odczekać i wracać tu jako turysta.
– Odczekać?
– A niby jak się wytłumaczę z takiej forsy, gdyby nas skontrolowali na lotnisku?
Chudzyński miał to załatwić, chyba przez banki, ale teraz…
– Co się zmieniło? – BWP toczył się w miarę gładko po wyżłobionych gąsienicami koleinach, prowadziło się go łatwiej, no i oto skutki. Rozwiązał jej się język. Ale może to i dobrze. Też wolałem rozmawiać, niż zamartwiać się w ciszy i samotności.
– Patrycja – westchnąłem.
– Co: Patrycja?
– Chyba cię nie lubi. A doktor chyba lubi ją. Bardzo.
– Daj spokój – żachnęła się. – To dziwka.
– No to co?
– Przecież nie ożeni się z dziwką!
– A niby dlaczego nie?
– Ty byś się ożenił?
– Z nią? Nie.
– Pytam o dziwkę. Kurwę – dorzuciła. Miała w głosie coś dziwnego. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy ten jej Tomek, nim wylądował w łóżku rudej prawniczki, nie zahaczył raz i drugi o jakieś agencje towarzyskie.
– Ślub bierze się z kobietą, nie z jej zawodem.
Milczała przez chwilę.
– A gdyby Ilona…? Przepraszam – rzuciła szybko. – To taki… akademicki przykład.
– Ilona niestety nie jest kurwą.
– Niestety? – powtórzyła z niedowierzaniem.
– Mam teraz forsę – uśmiechnąłem się z goryczą. – Gdyby była, kupiłbym ją sobie.
– Żartujesz… Faceci nie żenią się… Adam, mówimy o babie, która rozkłada nogi przed każdym, kto płaci!
– Znam definicję.
– Ożeniłbyś się z Iloną, gdyby ci powiedziała: „wiesz, kiedyś dawałam za forsę”?
– Z Iloną? – Dorzuciłem jeszcze garść goryczy do uśmiechu. – Ilona mogłaby powiedzieć:
„dalej daję”. Zastanawiałbym się z pięć minut, a potem pognałbym po obrączki. Gdyby obiecała, że znajdzie dla mnie trochę czasu w przerwach – dodałem, by nie wyjść na kompletnego frajera.
Tym razem zamilkła na dłużej. Zdążyłem obejrzeć przez noktowizor nie tylko północny horyzont, ale i wzniesienia po bokach. Nic, pustka. Może martwiłem się na zapas.
– Nie wierzę – usłyszałem stłumiony głos Kaśki.
– Ja też. Ale tak to wygląda. Wpadłem po uszy w gówno. Bo to gówno, wiesz? Nie ma nic gorszego niż taka jednokierunkowa miłość. Nigdy tego nie rób. Jak zobaczysz, że facet ci się podoba, a z miejsca na ciebie nie leci, wiej czym prędzej.
Nie podziękowała za dobrą radę. Może po prostu nie zdążyła. Minęliśmy lekkim łukiem jakąś wydmę i nagle dostrzegłem światełka. Trzy albo cztery. Nic intensywnego, no i dość daleko, ale z pewnością odróżniłbym trzy od czterech – gdyby dano mi czas. Nie miałem go jednak.
Czwarte względnie piąte światełko, też niespecjalnie mocne – w każdym razie z mojej perspektywy – mknęło w naszą stronę.
– Rakieta!!! – usłyszałem, chyba nie tylko przez interkom, krzyk Kaśki. – Skacz!!!
Rozdział 27
To dziwne, ale od początku wiedziałem, że zdążę. Umysł nie przeliczał niczego na sekundy – aż tyle ich nie było – nie trzeba jednak bawić się w rachunki, by przebiec przed nadjeżdżającą ciężarówką. Wystarczy wyczucie, instynktowna umiejętność porównania dwóch szybkości: tego czegoś, dużego i groźnego, co pędzi, by cię zabić, i własnej.
Siedziałem na stropie wieży, wewnątrz wozu pozostały praktycznie tylko nogi od kolan w dół. Nie była to idealna pozycja, ani do jazdy, ani do zeskoku, stanowiła za to doskonały kompromis, dzięki czemu najpierw nie zleciałem na wybojach, a teraz zyskałem szansę ocalenia życia.
Granatnik precz, stopa na górę, odbicie. Wystarczy. Trzy energiczne ruchy. Gdybym miał kiedy pomyśleć o gąsienicach i kończynie, która w razie nieszczęśliwego lądowania dostaje się między koło a taśmę ze stalowych ogniw, pewnie dodałbym jakiś czwarty, ale zeskok z jadącego bewupa to nie to samo co nurkowanie pod nim i tym razem udało mi się zapomnieć, że mam ręce i nogi.
Trzy ruchy – i po kłopocie.
Nawet nie poobijałbym się za bardzo. Kaśka odruchowo wdusiła hamulec i chociaż do samego końca nie udało jej się zatrzymać wozu, prędkość znacząco spadła. Mimo wszystko BWP toczył się na spotkanie nadlatującego światełka i był to jeszcze jeden argument za skokiem: kiedy w końcu zetkną się, będę spory kawałek z tyłu.
Nic, tylko skakać.