– Ani Mary – dodał Jupe.
– Ani Mary – powtórzył zdecydowanie Bob.
– Nie możemy tam wrócić po pomoc – stwierdził Pete.
– Skoro któryś z mieszkańców próbował nas zabić, to rzeczywiście wykluczone – przyznał mu rację Jupe. – Lepiej jechać do Diamond Lake. Czy dasz radę naprawić pedał hamulca?
– Jeśli będę miał nowy bolec, to tak. Skąd go jednak wziąć?
Pete i Bob przeszukali półciężarówkę. Nic nie znaleźli, nawet kawałka żelaza.
– Czy w cessnie może być potrzebny ci bolec? – spytał Jupe. – Z tyłu widziałem trochę narzędzi.
Pierwszy Detektyw ruszył na zachód, idąc wzdłuż skalnego urwiska.
Pete i Bob popatrzyli na siebie, a potem w ślad za Jupe’em.
– Słuchajcie, to nasze urwisko! – zawołał podniecony Pete.
– Na to wygląda – powiedział Jupe. – Możemy pójść na łąkę, wziąć bolec, wrócić, naprawić ciężarówkę i pojechać do Diamond Lake po pomoc dla pana Andrewsa.
Jupe westchnął ciężko. Był zadowolony ze swojego planu, ale z góry czuł się wyczerpany na myśl o wspinaczce, która go czekała.
Bob wziął z samochodu butelkę z wodą. Chłopcy obwiązali kurtki wokół talii i wrócili na szczyt wzgórza drogą wiodącą wzdłuż urwiska. Zobaczyli ślady, jakie pozostawił pikap. Z boku leżała oderwana od drzwi klamka. Bob kopniakiem posłał ją w krzaki.
Kiedy pokryta kurzem droga skręciła na południe ku indiańskiej wiosce, chłopcy zeszli z niej i ruszyli urwiskiem na zachód, w stronę lasu.
Sosny rosły coraz gęściej, a ich wierzchołki tworzyły nad głowami wędrowców potężne łuki. Ptaki śpiewały, lekki wiatr kołysał drzewami. Mimo ciepłego południa w cieniu panował chłód.
Nagle ciszę rozdarł huk wystrzału. Kula przemknęła ze świstem koło ucha Pete’a i uderzyła w pień pobliskiej sosny. W powietrzu lawirowały kawałki kory.
Jupe, Pete i Bob padli na ziemię. Nad ich głowami przeleciał kolejny pocisk. Zrozumieli, że ktoś do nich strzelał.
ROZDZIAŁ 10. Z PALCEM NA SPUŚCIE
– Gdzie oni są? – Trzej Detektywi usłyszeli dobiegający z lasu gruby, męski głos.
– Chodź, Biff – odpowiedział drugi głos. – Znajdziemy ich.
Głosy odbijały się echem od drzew i trudno było ustalić, gdzie dokładnie znajdują się rozmówcy.
– Dlaczego ktoś miałby do nas strzelać? – wyszeptał Bob, leżąc płasko z twarzą tuż przy ziemi.
– Nie wiem, ale lepiej tu nie sterczeć, by się tego dowiedzieć – odparł równie cicho Jupe.
Popatrzyli jeden na drugiego i pokiwali głowami. Potem wstali, nie robiąc najmniejszego hałasu.
– Ruszamy – ponaglił Pete i puścił się pędem między sosnami.
Bob i Jupe pospieszyli za nim. Biegli równolegle do urwiska, zmierzając w stronę łąki.
Ponownie rozległ się huk wystrzału, tak silny, że posypały się sosnowe igły. Chłopcy pochylili głowy i na czworakach szybko przemieścili się ku ogromnemu głazowi, by za nim poszukać schronienia.
– Gdzie oni się pochowali? – usłyszeli gruby głos, dobiegający z lasu.
– Przeklęte nicponie – narzekał drugi z mężczyzn.
Stawiali ciężkie kroki, pod ich stopami trzeszczały gałęzie i chrzęścił żwir. Nie dbali o to, czy ktoś ich słyszy, czy nie.
Chłopcy ponownie ruszyli przed siebie. Pete biegł pierwszy i wybierał drogę.
– Tam są! – wrzasnął mężczyzna o grubym głosie. – Łapmy ich!
Kule przeleciały ze świstem obok uciekinierów i uderzyły w ziemię, wzbijając w powietrze tumany pyłu.
– Szybciej! – ponaglił Pete.
Biegł, kryjąc się w cieniu drzew, a pozostali chłopcy szli w jego ślady. By utrzymać kierunek, starali się nie tracić z oczu skalnej ściany. Jupe dyszał ciężko, ale dzielnie dotrzymywał kroku przyjaciołom. W końcu wszyscy przystanęli za gęstymi krzewami manzanita.
– Czy któryś z was zauważył, jak oni wyglądają? – wysapał Jupe.
– Nie. – Bob zdjął czapeczkę taty i wytarł spoconą twarz. – Dobrze się czujesz, Jupe? Jesteś czerwony jak pomidor.
– Nie ma sprawy. – Jupe z trudem chwytał oddech. – Cóż to dla mnie. Spacerek przez park.
– Ruszajmy – rzucił Pete.
Chłopcy poszli dalej szybkim krokiem.
– Myślicie, że ich zgubiliśmy? – zastanawiał się Bob.
– Przy odrobinie szczęścia… – powiedział Jupe.
– Raczej nie zamierzali zrezygnować – zauważył Pete.
Trzej Detektywi wytrwale podążali na zachód podnóżem urwiska. Starali się trzymać blisko drzew czy głazów, za którymi w każdej chwili mogliby się skryć. Przewędrowali tak kilka kilometrów. Po drodze natknęli się na lśniący w promieniach słońca strumień, z którego zaczerpnęli wody do butelki.
– Jak daleko jeszcze? – spytał Pete.
– Jeśli dobrze idziemy, wkrótce powinniśmy dotrzeć na miejsce.
Znowu ruszyli przed siebie.
– Nareszcie! – krzyknął w pewnej chwili Pete, kiedy wynurzyli się z lasu i stanęli na krańcu dużej, znajomej łąki.
– Gdzie jest samolot? – zapytał natychmiast Jupe.
Zszokowani chłopcy wpatrywali się przed siebie. Cessna zniknęła. Nie było nawet odłamanego skrzydła. Jak to się mogło stać?
– Chwileczkę! – Pete uważniej przyjrzał się miejscu, w którym powinien znajdować się rozbity turbośmigłowiec. – Został zamaskowany!
– Ktoś okrył go szczelnie gałęziami – stwierdził Bob. – Zobaczcie! Nie ma również naszego znaku SOS.
– Teraz nikt nas tu nie zauważy – powiedział Pete.
– Coś mi mówi – zaczął wolno Jupe – że ktoś nas tu nie lubi.
– Chyba masz rację – zgodził się Bob. – Ale kto i dlaczego?
– Czyżbyście się zgubili, chłopaki? – dobiegł ich z tyłu basowy głos.
Trzej przyjaciele odwrócili się natychmiast.
Od południowo-wschodniej strony zbliżał się ku nim potężny jasnowłosy mężczyzna w przeciwsłonecznych goglach.
– Czy mogę wam w czymś pomóc? – spytał z przyjaznym uśmiechem.
Nieznajomy miał na sobie ubranie khaki, plecak, a przez lewe ramię przewieszony skórzany pokrowiec na karabin. Klapa pokrowca była odpięta i podskakiwała rytmicznie, kiedy mężczyzna maszerował.
– Skąd pan się tu wziął? – spytał zdziwiony Pete.
– Polowałem, dziś jednak nie dopisało mi szczęście – odparł. – Nigdy nie byłem w tym rejonie. Nie znam tej części gór.
Wyciągnął wielką, mięsistą dłoń.
– Nazywam się Oliver Nancarrow, dla kumpli Ollie.
Z przyjaznym uśmiechem przywitał się z każdym z chłopców, a oni przedstawili się po kolei.
– Czy ma pan, panie Nancarrow… to znaczy Ollie, jakiś samochód? – spytał z nadzieją Bob.
– Mam. – Nancarrow skinął dłonią w stronę urwiska. – Daleko stąd jest taki ubity trakt do zwózki drewna. Tam właśnie zaparkowałem. Trakt wiedzie na północ, do szosy, która prowadzi do Diamond Lake.
– Możemy się z panem zabrać, Ollie, prawda, chłopaki? – upewnił się Bob. – Chodźmy.
– Chwileczkę – powstrzymał ich Nancarrow. – Jeśli mam was podwieźć, powiedzcie mi chociaż, dlaczego chcecie ze mną jechać.
Bob opowiedział o katastrofie samolotu i zaginięciu jego ojca.
– Bardzo nam zależy na czasie – zakończył. – Tacie może być potrzebna pomoc.
– To wszystko? Nic więcej się nie wydarzyło? – dociekał Nancarrow. – Około godziny temu słyszałem jakieś wystrzały.
Chłopcy stropili się nieco. Gdyby opowiedzieli Nancarrowowi, że ktoś ich ścigał i w dodatku strzelał do nich, mógłby nie chcieć mieć z nimi nic wspólnego.
– Pewnie kręcą się tu jacyś myśliwi – odparł niedbale Jupe.
– Musimy się pospieszyć – nalegał Bob.
Nancarrow wahał się tylko przez chwilę.
– No dobrze. Coś mi się zdaje, że powiedzieliście mi tylko część prawdy. Wasza sprawa. I tak wam pomogę.