Выбрать главу

Trzej chłopcy jęknęli. Pan Andrews miał nieugięty charakter. Nic dziwnego, że był jednym z najlepszych reporterów głównego dziennika wychodzącego w Los Angeles. W żaden sposób nie dało się go skłonić, by zdradził choćby najmniejszy szczegół sprawy, nad którą pracował.

Dzień wcześniej Bob podsłuchał, jak ojciec ustalał z kimś, że skorzysta z jednego z małych samolotów należących do wydawnictwa, by polecieć do Diamond Lake z jakąś specjalną misją. Chłopiec zorientował się, że sprawa została nagrana, ale umknęło jego uwagi przez kogo i o co dokładnie chodziło.

– Jak w ogóle cię przekonałem, byś pozwolił nam z tobą polecieć? – dziwił się Bob.

– Zadziałał twój nieodparty czar – odparł pan Andrews. – Ten sam, którym zniewalasz wszystkie dziewczyny. – Posłał synowi spojrzenie pełne podziwu, po czym dodał srogim tonem: – I szczera obietnica, że będziecie pilnować własnego nosa. Przypominam, że to nie jest sprawa dla Trzech Detektywów.

Chłopcy pamiętali o tym. Od lat prowadzili własną półprofesjonalną agencję detektywistyczną – półprofesjonalną dlatego, że byli niepełnoletni, pracowali bez stanowych licencji i nie mieli prawa pobierać opłat za wykonane zadania, jednakże nigdy nie mogli się oprzeć pokusie rozwikłania tajemniczej zagadki. Niedawno skończyli po siedemnaście lat, a zdążyli już rozwiązać wiele zawiłych spraw, wyjaśnić sporo dziwnych zdarzeń i nawet oddać w ręce sprawiedliwości paru złodziei i kanciarzy.

– Niech pan się nie martwi, jesteśmy na wakacjach – uspokoił pana Andrewsa Pete.

– Dwa razy “o” – zgodził się z kolegą Jupe. – Odpoczynek i odprężenie.

– Odpoczynek i odnowa – poprawił Pete.

– Oraz kobiety – zażartował Bob. Odwrócił się do przyjaciół i wyszczerzył zęby.

Jupe cisnął piłką, która z głośnym plaśnięciem odbiła się od twarzy Boba.

Pete chwycił Boba za ramiona i przycisnął do fotela. Chłopiec zaczął się szamotać.

– Nie po to zrezygnowałem z trzech dniówek, żeby mnie tak traktowano! – zdołał w końcu wykrztusić.

Chcąc wybrać się na tę wycieczkę, wziął wolne dni w agencji wyszukującej nowe talenty rockowe, w której pracował. Pete nie dokończył naprawy starego studebakera. Zamierzał go odsprzedać Tayowi Casseyowi, znakomitemu mechanikowi samochodowemu, kuzynowi Jupitera. Jupiter natomiast musiał wydrukować w dwóch kopiach kompletny wykaz przedmiotów, znajdujących się na terenie składu złomu Jonesów, rodzinnego interesu, który prowadzili krewni Jupe’a, ciotka Matylda i wuj Tytus. Jupiter zapisał w pamięci komputera dane dotyczące stanu inwentarza składu, lecz ilekroć wujek lub ciotka chcieli z nich skorzystać i sami próbowali je wydobyć, zawsze niechcący kasowali założone pliki.

Wszyscy trzej chłopcy pracowali latem i zdołali oszczędzić trochę pieniędzy, dzięki czemu mogli sobie teraz pozwolić na wyprawę do kurortu. Stać ich było na opłacanie skromnych posiłków, jak również noclegów, bowiem pan Andrews zgodził się, żeby do jego pokoju wstawiono dodatkowe składane łóżka. Z hotelowego basenu można było korzystać za darmo, a przyjaciele mieli nadzieję, że znajdą w Diamond Lake także inne rozrywki dostępne dla ich kieszeni.

– Chłopaki, warto na to popatrzeć – odezwał się pan Andrews. – Widzicie tę dolinę?

Bob przykleił do oczu lornetkę, po czym podał ją Pete’owi. Obaj chłopcy wyciągnęli się w stronę okna, by razem podziwiać widok.

– Mogę zejść niżej, byście przyjrzeli się z bliska – oznajmił pan Andrews. – Jesteśmy już niemal w Diamond Lake.

Samolot zanurkował, silnik warkotał rytmicznie.

Jupe zrezygnował z szukania zapasowej lornetki i wrócił na swoje miejsce za pilotem. Spojrzał na leżącą w oddali wąską zielona dolinę, usytuowaną niemal dokładnie na linii północ – południe. Otaczały ją wysokie, pionowe ściany z granitu. Na południowym krańcu doliny rozciągała się parę kilometrów na wschód i na zachód urwista skała. Po jej zboczu spływał srebrzysty wodospad.

– Niesamowity widok – przyznał Jupe.

– Jak się nazywa ta dolina? – dopytywał się Bob.

– Sam chciałbym wiedzieć – odparł pan Andrews. – Jest taka piękna. Spójrzcie przed siebie, to już Diamond Lake. Około siedemdziesięciu kilometrów na północ od nas.

Niemal okrągła, błękitna powierzchnia jeziora, od którego kurort wziął nazwę, lśniła w słońcu jak prawdziwy diament. Na jednym z brzegów przycupnęły maleńkie domki. Biała betonowa szosa wiła się niczym wstążka między górami i dokoła jeziora,

Bob aż gwizdnął z podziwu.

– Fantastyczne!

– Zdążymy akurat na lunch! – ucieszył się Jupe.

– Nareszcie gadasz do rzeczy – pochwalił go Pete.

W tej samej chwili cessną lekko szarpnęło. Przynajmniej Jupiterowi tak się wydawało.

– Czujecie… – zaczął i nie zdążył dokończyć zdania.

Uspokajający szum motoru ustał nagle. W kabinie zapanowała przeraźliwa cisza.

– Panie Andrews…

Ojciec Boba przebiegał już palcami po pulpicie sterowniczym. Od dwóch lat posiadał licencję pilota, wiele razy prowadził należące do wydawnictwa samoloty i nigdy nie miał z tym najmniejszych kłopotów.

Naciskał kolejne guziczki, sprawdzał wskaźniki i zamarł na chwilę, gdyż żaden z przyrządów pokładowych nie działał. Wskazówki stały w miejscu, nie określając prędkości, wysokości, poziomu paliwa…

– Wysiadła elektryka! – stwierdził Bob.

– A silnik? – spytał Jupe, choć znał odpowiedź.

– Nie pracuje – odparł pan Andrews. – Musimy wylądować, nim utracimy sterowność.

ROZDZIAŁ 2. KU WŁASNEJ ZGUBIE

Cessna przecinała niebo; silnik milczał. W kabinie słychać było dobiegający z zewnątrz jęk i szum wiatru. Pan Andrews sięgnął do tablicy przyrządów po mikrofon i wcisnął nadawania.

– Mayday! Mayday! – wołał spokojnym, lecz stanowczym głosem. – Tu cessna november trzy-sześć-trzy-osiem Papa. Silnik nie pracuje. Spadamy. Kierunek zero-cztery-siedem od Bakersfield…

Pan Andrews podał dokładną pozycję i przekazał mikrofon synowi. Sam chwycił z powrotem drążek sterowniczy.

Bob wcisnął odpowiedni guzik i powtórzył:

– Tu cessna november…

Pan Andrews nagle zbladł.

– Daruj sobie nadawanie – przerwał chłopcu w pół zdania. – Za późno.

– Słucham? – spytał zdezorientowany Bob.

– System elektryczny nie działa, więc nie ma łączności radiowej – wyjaśnił Jupe.

– Mamy awaryjny sygnał – przypomniał sobie Bob. – Włącza się automatycznie, kiedy samolot się rozbija.