Выбрать главу

– Dziękuję bardzo za tę przyjemność – odparł Jupe Serce biło mu jak oszalałe. – Jeśli zdołamy bezpiecznie dotknąć ziemi…

– Taak… – westchnęli Bob i Pete. W milczeniu zacisnęli pasy bezpieczeństwa.

– Jaka jest prędkość przeciągnięcia? – spytał Jupiter.

– Dla tego samolotu około stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – odparł rzeczowo pan Andrews.

– Co to znaczy? – zapytał z niepokojem Pete.

– Jeśli będziemy lecieli zbyt wolno, cessna utraci siłę nośną i sterowność. – Okrągła twarz Jupitera skurczyła się ze strachu. – Musimy kierować dziób maszyny ku dołowi. Grawitacja przyspieszy nas powyżej stu pięćdziesięciu na godzinę.

– Jeśli zaś przeciągniemy – dodał ponuro Bob – spadniemy jak kamień.

– Czemu nie usiądziesz na dziobie, Jupe? – zażartował Pete.

Chłopcy uśmiechnęli się blado, jednakże mała kabina aż trzeszczała od panującego w niej napięcia. Dziób cessny skierowany był w granitowe wierzchołki. Samolot wydawał się teraz kruchy jak porcelanowa figurka. Jeśli uderzy w któryś z górskich szczytów, roztrzaska się na kawałki wraz z całą załogą.

Jupiter oblał się zimnym potem, w żołądku kłuło go ze strachu.

Pete zaciskał palce aż do bólu. Czuł, że za chwilę wyskoczy z własnej skóry.

Bob przełykał ślinę. Próbował równo oddychać. Przyrzekł sobie, że jeśli wyjdą cało z opresji, już nigdy nie będzie naśmiewał się z nadwagi Jupe’a czy też dokuczał Pete’owi z powodu Kelly.

– Dokąd zmierzasz? – zapytał ojca. Słowa z trudem przeszły mu przez gardło.

– Na tę dużą łąkę – wyjaśnił pan Andrews. Leżała na wschód od doliny, którą wcześniej widzieli.

– Kiedy tam będziemy? – dopytywał się Jupe.

– Za mniej więcej trzy minuty.

Chłopcy nie mogli oderwać wzroku od okien. Zmartwiali patrzyli, jak spadają na łeb, na szyję. Drzewa i granitowe skały rosły im w oczach. Długie urwisko na północ od łąki stawało się coraz wyższe, bielsze, bardziej wyniosłe.

Bob pomyślał o mamie. Wyobraził sobie, jak sięga po gazetę i czyta informację o katastrofie samolotowej. Tata i on – zabici…

Im bardziej maszyna zbliżała się do ziemi, tym jej szybkość zdawała się rosnąć. Mknęła jak rakieta ku własnej zgubie.

– Pochylić się! – warknął pan Andrews. – Ręce wokół głowy.

– Tato…

– Ty również. Bob. Nie trzeba nam bohaterów.

Chłopiec posłusznie wykonał polecenie.

– Przynajmniej mamy na czym stanąć – mruknął, próbując przekonać siebie i pozostałych pasażerów, że mogłoby być gorzej. – Podwozie umocowane jest na stałe. Nie wciąga się go podczas lotu.

Nikt nawet nie wspomniał o hamulcach. Przy zepsutym systemie elektrycznym były bezużyteczne.

Świst powietrza wokół samolotu wzmagał się.

“Teraz!” – pomyślał Bob.

Cessna uderzyła w ziemię.

Pasażerowie gwałtownie polecieli do przodu. Pasy bezpieczeństwa napięły się do granic wytrzymałości. Po chwili ogromna siła z powrotem wtłoczyła wszystkich w fotele. Bob poczuł ostry ból w skroni.

Samolot podskoczył i gwałtownie opadł na ziemię. Pasażerom zadzwoniły zęby. Zapięci w pasach czuli się jak szmaciane zabawki, rzucani do przodu i na oparcia foteli. Cessna ponownie wzbiła się do góry.

– Trzymać się! – krzyknął pan Andrews.

Samolot po raz trzeci uderzył o ziemię. Zadrżał i odbił się parę razy od podłoża, ale już nie uniósł się w powietrze. Jak kula armatnia pomknął naprzód.

Bob ściskał swój pas bezpieczeństwa i nisko pochylał głowę, gdy przerażająca siła prędkości wbiła go znowu w fotel. Trząsł się w środku jak galareta. Wszyscy żyli, ale któż mógł przewidzieć, co zdarzy się za chwilę?

Nagle usłyszeli przeraźliwy dźwięk. To kawał metalu oderwał się od kadłuba. Pasażerowie i pilot uderzyli głowami o boczne ścianki kabiny. W powietrzu zawirowały książki i dokumenty. Wyrwane przewody elektryczne śmignęły obok foteli. Bob poczuł, że coś trafiło go w ramię. Ledwo mógł oddychać, gdy samolot obracał się i gwałtownie skręcał.

Potem zapadła przerażająca cisza. Cessna zatrzymała się.

Bob powoli uniósł głowę.

– Tato! – krzyknął.

Pan Andrews leżał wtłoczony w pulpit sterowniczy. Bob potrząsnął jego ramieniem.

– Tato, nic ci nie jest?

Ojciec ani drgnął.

– Musimy go stąd wydobyć – zarządził Pete, stając między dwoma przednimi siedzeniami.

Bob szybko zdjął ojcu słuchawki, a Pete uwolnił nieprzytomnego pilota z pasów bezpieczeństwa. Na czole pana Andrewsa widniała strużka krwi i olbrzymi siniak, który zaczynał już przybierać fioletową barwę.

Bob i Pete wygramolili się z rozbitego samolotu i przeszli na drugą stronę, do drzwi pilota. Żaden z chłopców nie odniósł większych obrażeń, za to pan Andrews był poważnie ranny. Kiedy Bob otworzył drzwi kabiny, stwierdził z ulgą, że ojciec nadal oddycha.

Pete pojawił się obok przyjaciela. Pochwycił pana Andrewsa w swoje silne ramiona, kołysząc go jak dziecko. Nie miał czasu roztkliwiać się nad własnymi dolegliwościami, gdy inny człowiek potrzebował jego pomocy.

– Gdzie jest Jupiter? – zawołał do Boba. Zmierzał w stronę wysokich głazów, za którymi można było się schronić. Bob biegł obok, uważnie obserwując twarz ojca.

– Tutaj – odparł słabym głosem Jupe.

Nie opuścił dotąd samolotu. Czuł się marnie. Powoli sprawdzał, czy może poruszać rękami i nogami. Wydawało mu się, że tak…

– Wyłaź stamtąd, głupku! – ryknął Pete zza wysokich granitowych głazów. Ostrożnie położył pana Andrewsa na trawie.

Bob przyklęknął przy ojcu, badając jego puls.

– Tato, czy mnie słyszysz? – dopytywał się. – Odezwij się, tato!

Pete pobiegł z powrotem do Jupe’a.

– Już idę – wymamrotał zrzędliwym tonem Pierwszy Detektyw.

– Zbiorniki z paliwem! – warknął Pete, chwytając Jupe’a za ramię.

Jupiter otworzył szeroko oczy.

– Zbiorniki z paliwem – powtórzył ze zgrozą. Wyobraził sobie rozgrzany do czerwoności silnik. Jeśli zbiorniki pękły, benzyna może wyciec, a wtedy…

Jupe rzucił się na boczne drzwi, wypadł na ziemię i podniósł się nieporadnie. Nieważne, czy nogi miał całkiem sprawne, czy też nie. Brakowało już czasu, by to sprawdzać. Potykając się, pobiegł za Pete’em w stronę wysokich głazów, które osłaniały Boba i jego ojca przed mogącym w każdej chwili eksplodować samolotem.

Jupiter, sapiąc i dysząc, padł na ziemię obok pana Andrewsa. Okrągła twarz chłopca lśniła od potu. Pete przykucnął tuż przy nich.