Chłopcy popatrzyli w dal. Roztaczał się przed nimi widok, który pan Andrews chciał zobaczyć i dlatego zdecydował się na wspinaczkę. Porośnięte lasami góry wyglądały jak olbrzymie zielone harmonie. Nisko stojące słońce rzucało długie cienie, zmieniając doliny w ciemne jamy, a wierzchołki w rozżarzone pochodnie. Nigdzie nie unosił się dym z ogniska.
Zawrócili i zaczęli badać teren, na którym się znaleźli. Był to długi, na ogół równy granitowy płaskowyż z rozrzuconymi gdzieniegdzie gigantycznymi głazami i skałami. Miejscami krzaczaste drzewa utorowały sobie drogę pomiędzy kamieniami, walcząc o przetrwanie. Krajobraz był raczej monotonny. W odległości około kilometra na północ rosły gęsto sosny. To był kolejny las. Wspinał się po zboczu aż do długiego grzbietu, który rozciągał się na horyzoncie. Gdzieś tam, za górami, znajdowało się Diamond Lake.
Bob i Pete rozdzielili się.
– Tato!
– Panie Andrews! – rozlegały się wołania.
Powiał zimny wiatr. Bob zadrżał. Co się stało z ojcem? Przecież uprzedziłby ich, gdyby zamierzał udać się gdzieś dalej.
W pewnym momencie chłopiec dostrzegł jakiś przedmiot. Była to, dobrze mu znana, niebieska baseballowa czapeczka.
– Tato! – krzyknął. Podbiegł, by podnieść czapeczkę, która leżała obok uschniętych krzaków manzanita. – Tato! – Ojciec musiał znajdować się w pobliżu. – Gdzie jesteś?
– Co znalazłeś? – spytał Pete, podbiegając do przyjaciela.
Bob wyciągnął rękę.
– Tata jest bardzo przywiązany do tej głupiej czapeczki. Zawsze pilnował, by jej nie zgubić. Musiało się wydarzyć coś złego, jestem tego pewien. Poczuł się źle. Dostał zawrotów głowy i stracił orientację.
– Daj mi ją obejrzeć. – Pete obracał w dłoniach baseballową czapeczkę. – Nie jest podarta, brudna ani zakrwawiona.
– Tato! – zawołał znowu Pete.
– Słuchaj, może po prostu upuścił ją przypadkiem.
Bob z uporem pokręcił głową.
– To jest jego talizman.
Pete podniósł kilka sporych kamieni.
– Zbuduję piramidkę, byśmy zapamiętali, gdzie znalazłeś tę czapkę. Ty się rozglądaj.
Bob odszedł.
Pete popatrzył na rozżarzoną pomarańczowym blaskiem kulę zachodzącego słońca. Szybko dokończył budowy kopczyka w kształcie piramidy, który był powszechnym znakiem rozpoznawczym leśników i odkrywców, a potem kontynuował poszukiwania. Nie chciał, by Bob zauważył, jak bardzo się niepokoi.
Obaj chłopcy złożyli dłonie w trąbki i zaczęli krzyczeć. Wiatr przenosił w dal ich wołania. Zaglądali za ogromne głazy oraz w ciemne szczeliny powstałe podczas ruchów tektonicznych ziemi.
– Musimy wracać – zdecydował w końcu Pete.
– Jeszcze nie – zaprotestował Bob. Zbliżał się do lasu, który otaczał płaskowyż od północnej strony, by również i tam poszukać ojca.
– Chodź! – wrzasnął Pete. – Twój tata chciałby, żebyśmy wrócili do obozowiska.
– Nie – upierał się Bob. Miał przeczucie, że ojciec jest gdzieś w pobliżu.
– Wpadłby w złość, gdybyśmy także się pogubili.
Bob zatrzymał się i zwiesił ramiona.
– Słońce już zachodzi – naciskał Pete. – Nic nie zobaczymy.
Bob zawrócił, pokonany przez logiczny argument. Jednakże wiedział, że nie zaniecha poszukiwań. “Jutro tu wrócę” – obiecał sobie.
Maszerowali skrajem urwiska, nim znaleźli miejsce, w którym przedtem się wspinali. Zaczęli schodzić w ostatnich promieniach słońca. Niebo ciemniało, pojawił się księżyc. Mimo iż zbliżała się pełnia, nie było dość jasno, by kontynuować poszukiwania.
Biegiem dotarli do trawiastej łąki, na której Jupe urządził prowizoryczny obóz. Było już ciemno. Palące się ognisko tworzyło miły, przytulny krąg.
– Bez powodzenia? – spytał Jupe.
– Znaleźliśmy tylko tę czapeczkę – odparł Pete.
Opowiedział przyjacielowi, co widzieli. Bob usiadł na kamieniu i przygnębiony wpatrywał się w ogień.
Jupe popatrzył znacząco na Pete’a, który pokiwał głową. Należało rozweselić Boba.
– Wiesz – powiedział nagle Pete – słyszałem, że Pistonsi są naprawdę odlotowi. – Miał na myśli zespół rockowy odkryty przez agencję poszukującą talentów muzycznych, dla której pracował Bob.
– Rzeczywiście są w porządku – przyznał wyrwany z zamyślenia chłopiec.
– Jak się nazywa ich nowa płyta? – ciągnął temat Jupe.
– “Blisko Ziemi” – odparł Pete. – jak to idzie, Bob?
– Słuchajcie…
– Daj spokój. Bob, jest ciemno i te szelesty działają mi na nerwy – skłamał Pete.
– No dobrze… “Pruję moim chevy Autostradą Słońca” – zaczął Bob.
Pozostali dwaj detektywi zawtórowali mu i wkrótce nocną ciszę wypełniły ochrypłe głosy, śpiewające o starych wyścigówkach i rozgrzanych do białości oponach. Pete podniósł jakąś gałąź i udawał, że gra na niej jak na elektrycznej gitarze. Jupe chciał jeszcze bardziej rozbawić przyjaciół i zaczął tańczyć w takt muzyki, kręcąc szerokimi biodrami. Szybko jednak policzki nabiegły mu krwią, więc zamiast tańczyć, zaczął grać na kawałku drewna. Błazeńskie wygłupy podniosły Boba na duchu i na jakiś czas ponure myśli o zaginionym ojcu wyleciały mu z głowy.
Po odśpiewaniu jeszcze kilku szlagierów chłopcy zaczęli się szykować do snu.
– Zdejmijcie przepocone koszule i nałóżcie na siebie wszystkie pozostałe, jakie macie – polecił Pete. – Wilgoć pozbawia skórę ciepła.
Jupe marudził coś, że mu zimno, ale wiedział, że Pete ma rację – nocą temperatura może jeszcze opaść, a ognisko wygasnąć. Powinni się więc odpowiednio przygotować.
Kiedy chłopcy przebrali się już w suche koszule i pozapinali suwaki kurtek, Pete powiedział im, żeby pościągali również skarpetki, które nosili przez cały dzień.
Żartując na temat niebiańskich zapachów, jakie wydzielają ich stopy, Jupe i Bob zrobili wszystko, co poradził Pete. Powpychali także poły koszul do dżinsów, a nogawki w skarpety, by ich nocą nie przewiało.
Jupe przyniósł z samolotu wieczorne porcje prażonej kukurydzy oraz batoników i wręczył je kolegom. Kiedy zjedli, ułożyli z sosnowych gałęzi grube, sprężyste materace.
Pete zaniósł do kabiny puste torebki po kukurydzy.
– Leżące dokoła śmiecie mogłyby zwabić nieproszonych gości – wyjaśnił. – Dzikie zwierzęta poczułyby zapach jedzenia i zjawiłyby się na ucztę. Dodam, że właśnie nas uznałyby za smaczne kąski.
Chłopcy poowijani “kosmicznymi” kocami z mylaru, cienkiego, cienkiego a jednocześnie nie przepuszczającego zimna materiału, wyciągnęli się wokół ogniska. Pomarańczowe i błękitne płomienie strzelały wysoko w czarne, gwiaździste niebo.