– Rzeczywiście niedobrze – rzekł Móri zamyślony.
– Niedobrze. A co gorsza, krótko przed przyjściem tutaj, dosłownie pół godziny temu, rozmawiałem z moim przyjacielem prefektem. Otóż opowiedział mi on, że znaleziono jakąś zamordowaną kobietę, nie wymienił wprawdzie jej nazwiska, ale to może być kapitanowa. Została uduszona i zwłoki wrzucono do rzeki.
– Och, nie! Nasze dzieci nie mogą mieszkać w takim domu!
– Dom kapitana von Blancke to potworne miejsce – rzekł Bonifacjusz poważnie. – Ludzie mówią, że dzieją się tam rzeczy, które strach głośno wspominać.
– Moje dzieci twierdziły, że trzeba ratować jakąś mieszkającą tam dziewczynkę.
– Chodzi o Wirginię, wiem. To rzeczywiście wielkoduszny zamiar, ale moment wybrany fatalnie. Zaraz tam poślę paru żołnierzy, żeby sprowadzili młodych państwa do mojego domu.
– Proszę tak zrobić! I dziękuję panu za jego wyjątkową życzliwość!
Bonifacjusz spojrzał na niego spod oka.
– Nie cierpię ich obu, i komendanta, i kapitana, natomiast pańska rodzina od początku wzbudziła moją sympatię. Szlachetni ludzie. O dobrych sercach.
Dziękuję jeszcze raz – Móri uśmiechnął się blado.
To właśnie wtedy, kiedy Móri mówił „moje dzieci” o mających zamieszkać w domu kapitana młodych członkach swojej rodziny, doszło do fatalnej pomyłki. On bowiem miał na myśli wszystkich sześcioro, ale nie wspomniał o tym Bonifaciuszowi. Ten zaś słyszał jedynie o dwojgu, o Taran i Urielu.
Kiedy więc wysłani przez niego żołnierze zatrzymali narzeczonych na ulicy, zabrali ze sobą do koszar tylko ich.
Owo brzemienne w skutki nieporozumienie zrodziło się w tych gorączkowych chwilach, kiedy Móri był prowadzony na plac egzekucyjny na tyłach zabudowań garnizonu.
Oficer dyżurny, którego żołnierze bardzo lubili, odwrotnie niż komendanta, wybrał do plutonu egzekucyjnego swoich zaufanych ludzi. Wszyscy zostali poinformowani, że w ich karabinach znajduje się zwietrzały proch oraz że więzień musi natychmiast po „egzekucji” zostać usunięty z placu.
Pajęczyca i komendant przeżywali chwile uniesienia, kiedy na zewnątrz dały się słyszeć głośne rozkazy. Oczy L'Araignée rozbłysły.
– Chcę to zobaczyć – jęknęła i zerwała się z łóżka tak gwałtownie, że komendant o mało nie spadł na podłogę. Nagusieńka stanęła w oknie. Na szczęście było ono umieszczone tak wysoko w ścianie, że z zewnątrz dało się dostrzec tylko jej twarz. Zresztą i tak nikt nie patrzył teraz w tę stronę.
Komendant, któremu się nie spodobało, że przerywa mu akurat w takiej rozkosznej chwili, pobiegł za nią i wziął ją od tyłu. Kiedy na zewnątrz rozległa się salwa i Móri osunął się na ziemię, w pokoju komendanta również nastąpił finał. Oboje kochankowie dygotali we wspólnym uniesieniu. Pajęczyca nigdy przedtem nie przeżyła takiej wszechogarniającej, niemal trudnej do zniesienia rozkoszy.
– Cóż za ekstaza – jęczała zdyszana, niemal bez sił. – Cóż za fantastyczna ekstaza!
– Tak, tak – gulgotał napuszony komendant. – ja to potrafię, mam zwyczaj dawać moim kobietom przeżycia, jakich z innymi nie zaznają.
Ty? pomyślała Pajęczyca, patrząc na niego z obrzydzeniem. Ty? Potrzebny był tylko twój członek w moim ciele, nic więcej. Ale widzieć umierającego człowieka akurat w chwili, kiedy się przeżywa spełnienie… A w dodatku śmierć strasznego czarnoksiężnika!
To więcej niż człowiek może oczekiwać.
Skreśliła Móriego jako ewentualnego kochanka w tym samym momencie, w którym w gabinecie komendanta ujrzała jego twarz.
Ten mężczyzna był dla niej zbyt silny i posiadał zbyt rozległą magiczną wiedzę. Nie odważyłaby się próbować na nim swoich sztuczek.
Po wszystkim będzie jednak musiała prosić komendanta o ciało Islandczyka. jest w nim z pewnością kilka godnych uwagi organów.
Komendant będzie mógł żyć, Pajęczyca tym razem nie pożre swego kochanka. Zresztą on może się jej jeszcze przydać w przyszłości.
L'Araignee odetchnęła. Wypełnia już część swego zadania. Starszy czarnoksiężnik nie żyje. Teraz pozostał jeszcze młodszy. To będzie dla niej smakowity kąsek!
No i klejnoty, rzecz jasna! Trzeba myśleć i o sprawach materialnych na tym świecie.
Kiedy jednak późnym wieczorem wróciła do gospody, wściekła. bo ciało czarnoksiężnika sprzątnięta z placu natychmiast po egzekucji i niezwłocznie spalono, by uniknąć ewentualnego przekleństwa, tutaj również doznała szoku. Zdobycz, której już była pewna, umknęła jej sprzed nosa. Co więcej, nikt nie umiał powiedzieć, gdzie się podziało sześcioro młodych, którzy jeszcze niedawno tu byli.
Marie-Christine Galet, we własnym mniemaniu najbardziej niebezpieczna czarownica, usiadła w swoim pokoju i wściekle kopała ścianę, miotając przekleństwa, od których zarumieniłby się nawet najbardziej prymitywny robotnik portowy.
9
Czworo młodych ludzi czuło się dość niepewnie, kiedy jako całkiem przecież obcy ludzie pukali do drzwi domu rodziny von Blancke.
Byli jednak dziećmi i wnukami najprawdziwszej księżnej, przyjęto ich więc nadzwyczaj życzliwie. No cóż, gospodarze zdawali się okazywać zrozumienie dla faktu, że ich pierwsi goście, Uriel i Taran, zostali zatrzymani przez władze.
Natychmiast wydano polecenie służbie, by przygotowała każdemu z nowo przybyłych oddzielny pokój. Chłopcy zapewniali, że nie jest to konieczne, podczas podróży przywykli do mieszkania w ciasnocie, ale obie szlachetne panie nalegały, by rozlokować wszystkich jak najwygodniej.
Dziwne, ale na młodych nie robiło to najlepszego wrażenia.
Nie ulegało wątpliwości, że obie kobiety rywalizują teraz między sobą o to, która zostanie panią domu. Troszkę za wcześnie, myślał Rafael. Przecież kapitanowa dopiero co rozstała się z życiem. W ogóle Rafael źle się czul w tym ponurym domu, w którym atmosfera aż kipiała od tłumionego erotyzmu.
Nie lubił też obu sióstr zmarłej kapitanowej, które go wprost pożerały oczyma. Uważał, że ich przenikliwe, pełne zawiści spojrzenia oraz sposób, w jaki jedna drugą pilnowała, są wstrętne. Odnosił ponadto wrażenie, że sam gospodarz, kapitan von Blancke, jest człowiekiem, na którym nie można polegać, słabym pod każdym względem, a już najbardziej nie podobał się dobrze wychowanemu Rafaelowi ruch, jaki uczyniła jedna z kobiet. Po kryjomu, za plecami wszystkich, błyskawicznie wyciągnęła rękę i pieszczotliwie pogłaskała kapitana w kroku, po czym natychmiast rękę cofnęła.
Kapitan sprawiał wrażenie współwinnego, a nie zaszokowanego, czego przecież należało oczekiwać. Rafael przyjął to z obrzydzeniem, zwłaszcza że dom powinien był być pogrążony w żałobie.
Co to Taran mówiła, wspominając słowa służącej z sąsiedniego domu? „Biedna kobieta! Nie powinna była nigdy sprowadzać tu swoich…”
Swoich sióstr? Bo przecież te kobiety są siostrami zmarłej.
Nosiły imiona Elisabeth i Emilia, lecz nazywano je po prostu Lilly i Milly. Lilly była wysoka, chuda i wyniosła pewnie dlatego, że to siostra Milly otrzymała od losu całą urodę. No, powiedzmy, i tak przecież wszystko zależy od gustu. Rafaelowi na przykład nie podobała się pulchna sylwetka Milly ani jej słodka, pozbawiona wyrazu lalkowata twarzyczka. Zadbana aż do przesady, by pod każdym względem wydawać się pociągająca. Lilly też nie była wcale zabawna z tą swoją skwaszoną, wyrażającą niezadowolenie ze wszystkiego miną.
Mówiąc wprost były to dwie wygłodniałe stare panny, które w domu rodzonej siostry przy każdej okazji rzucały się na szwagra.
Bo rzeczywiście obie patrzyły na niego tak samo rozgorączkowanymi oczyma. On zaś wyglądał na łatwą, pozbawioną charakteru zdobycz.
Obrzydlistwo!