Rafael próbował się poruszyć, bo jego ciało i dusza buntowały się przeciwko temu, co widział i słyszał, a wszystkie członki miał jak skamieniałe i ciężkie niczym z ołowiu.
Pułkownik mówił dalej:
– Chyba już sobie stąd poszli ci dwaj. Czego ty chcesz od tego słabeusza, Rafaela?
Niczego, chciałam go tylko trochę podrażnić. Zobaczyć, jak się zachowuje zakochane cielę. Co za idiota! Czy ty wiesz, że on mi czytał wiersz? Najśmieszniejszy wiersz świata, nigdy przedtem nie słyszałam takiego bełkotu. O świetle księżyca i zachodzie słońca i takie tam rzewne bzdury… On ma nadzieję, że ja z nimi ucieknę, ale się przeliczy. I to bardzo!
Rafael ocknął się z transu. Wycofał się z gzymsu, potem długo stal u szczytu schodów. Czuł, że na świecie istnieje tylko pustka. Potworna bolesna pustka, która tak dławiła go w piersiach, że pragnął przestać żyć.
Marzenie. Oszałamiające szczęście, że znalazł ją, tę jedyną. Co się stało z tym wszystkim?
To potwór!
O śmierci, zabierz mnie stąd! Uwolnij mnie! Otocz mnie swoim ramieniem i sprowadź na mnie wiekuiste zapomnienie! Pozwól mi pogrążyć się w nirwanie, gdzie nie ma ludzi i nie ma zdrajców.
Bo dla mnie nie istnieje już żadna przyszłość.
Z bolesnym jękiem rozejrzał się wokół, postarał się ja- kog opanować i potykając się zbiegi w dół po schodach, a potem wypadł z domu.
Biegł długo. Zatrzymał się dopiero wówczas, gdy zabrakło mu sil.
CZĘŚĆ CZWARTA
17
Pajęczyca, Marie-Christine Galet, rozglądała się wokół przenikliwym wzrokiem.
A więc tutaj jest ten syn czarnoksiężnika! Aż zadrżała na jego widok, nie spodziewała się bowiem, że będzie wyglądał tak niezwykle, tak mistycznie, czy może raczej: mitycznie. Pospieszne spojrzenie, jakie mu posłała przy pierwszym spotkaniu na skraju drogi, nie było, jak widać, wystarczające. Teraz mogła się przyjrzeć lepiej.
Nie podobał jej się ten jego badawczy wzrok. On mnie rozpoznaje, przemknęło jej przez myśl. Chociaż może niedokładnie, to jednak wie, że już gdzieś mnie widział, ale nie może sobie przypomnieć, gdzie.
Ten śmieszny kapitan coś do niej mówił, wiele innych postronnych osób witało ją jak gościa, ale ona nie miała dla nich czasu. Mechanicznie odpowiadała coś kapitanowi, tak dokładnie, jak mogła, ale, nawet jeśli spoglądała też w innych kierunkach, cała jej uwaga koncentrowała się na synu czarnoksiężnika.
Zaprowadzono ją do niezwykle wytwornego pokoju, do którego weszła z wyszukaną elegancją. Pomyślała z wisielczym humorem: Oni powinni zobaczyć moją chałupę w górach, czarną od sadzy, wypełnioną wonią trujących ziół, jak siedzę z rokraczonymi nogami i ogryzam z kości na wpół surowe mięso.
Ale umiała też wczuć się w rolę eleganckiej damy, gdy chciała. Tak jak teraz. Wiedziała, że biel jest piękna i chłodna, ale dzisiaj spod pudrowanej peruki pot spływa strumieniami, a piękna suknia lepiła się do ciała pod pachami i na plecach. Na razie niczego nie było widać, ale musiała się spieszyć.
Gdzieś na piętrze rozległy się jakieś hałasy, Trzaskanie drzwiami, wzburzone glosy.
– Co to za niepokój? – zapytała z rozbawioną miną.
– O, to tylko moi bracia – odparła ta młoda dama, której Pajęczyca tak nienawidziła. Nienawidziła bowiem wszystkich młodych i ładnych dziewcząt, a Taran była poza tym, jej zdaniem, wyjątkowo niebezpieczna.
Hałasy na górze ucichły i w pięknym pokoju można było powrócić do rozmowy. Strzępienie języka bez żadnej wartości, myślała L'Araignee niecierpliwie. Muszę zostać sam na sam z synem czarnoksiężnika! Nie mogę mieć świadków, kiedy będę go zabijać i odbiorę mu te magiczne kamienie!
Zalała ją fala niepokoju. Przeczuwała, że to nie będzie łatwe starcie.
Ale co tam! Czyż ona nie jest największą, czarownicą na świecie? Co on mógł jej przeciwstawić?
Nic. Może jakieś drobiazgi. Nieważne głupstwa!
Na górze znowu wszczęto harmider. To okropne, w tym domu człowiek nie może spokojnie pomyśleć!
Ktoś w wielkim pędzie zbiegł ze schodów. Młody blondyn, aha, to ten! Pamiętała go z pierwszego spotkania. Nikt ważny.
Ta pyskata dziewczyna chciała go zatrzymać, ale wy rwał się jej.
– Muszę wyjść! – wykrztusił. – Muszę na powietrze! Pozostali patrzyli po sobie.
– Co się Villemannowi stało? – dziwiła się ta, którą nazywano Taran.
Nikt nie potrafił jej odpowiedzieć.
Widzieli go przez okno. Stal przy schodach i wciągał głęboko powietrze aż ciężkie przed burzą. Twarz miał białą, wargi pobladłe.
Ta śmieszna mała gąska imieniem Danielle wstała, by do niego pójść.
– Zostaw go na chwilę w spokoju – powstrzymała ją ta cała Taran. – Zrobiło mu się niedobrze od gorąca. Wyjęła chusteczkę i wachlowała nią twarz.
Pajęczyca bardzo by chciała móc się zachowywać tak samo swobodnie, ale, niestety, musiała odgrywać dystyngowaną damę.
Dziwny błysk pojawił się w oczach syna czarnoksiężnika. Dolg miał na imię. Co oznacza to jego pospieszne spojrzenie?
Nietrudno zgadnąć. Rozpoznał ją! Wie, że to ją spotkali na drodze. Zdradził ją chyba ten wyraźny francuski akcent. Nie… Przecież wtedy udawała niemą. Miała też na sobie podróżny kostium.
Głupstwa! Nawet jeśli była teraz inaczej ubrana, to i tak nie miało to wielkiego znaczenia.
Tamta śmieszna gęś wróciła na swoje miejsce, niepewna i przestraszona.
Mon Dieu, co też ten kapitan bredzi! Czy nie mógłby przestać jej uwodzić? Nie miała teraz czasu na takie głupstwa, zwłaszcza że on nie przedstawia dla niej żadnej wartości.
To Dolga pragnęła zdobyć. I to z wielu powodów. Chciała kochać się z nim. Potem go zabić. Ukraść mu szlachetne kamienie. Wyciąć wiele organów z jego ciała, mogły się okazać nieocenione!
Ech, Dolg stal wciąż w drugim końcu pokoju i nie by-la w stanie w żaden sposób go dosięgnąć!
Ale…
Mogła przecież posłać jedno ze swoich zaklęć wraz z demonicznym spojrzeniem, o którym mówiło wielu jej kochanków… Na chwilę przed śmiercią.
Jak postanowiła, tak zrobiła.
Natychmiast odwrócił ku niej głowę, ale wyraz jego oczu sprawił, że kolana się pod nią ugięły ze strachu, jakiego nigdy jeszcze nie przeżyła.
Musiała pospiesznie odwrócić wzrok.
O, do diabla, co to za mężczyzna? Jego niebywale czarne oczy płonęły, ciskały w jej stronę błyskawice tak intensywne, że potworny, nieznany dotychczas lęk chwycił ją za gardło. Mimo woli ręka czarownicy uniosła się do talizmanu, który nosiła na piersi pod bluzką. On dostrzegł ten ruch, zmrużył oczy tak, że zostały z nich tylko szparki.
O co mu chodzi? Czy wie, co ona ma pod bluzką? To niemożliwe! Nie mógł przecież nawet się domyślać, że za brała talizman martwemu rycerzowi, czy kim ten frajer był.
Znowu przerwano jej rozmyślania. Nie, to nie kapitan, w ogóle nie słuchała, co on gada, to jeszcze jeden młody człowiek zbiegł w ogromnym pędzie po schodach.
O ile tamten był blady jak ściana, to ten musiał by, szalony! Gnał niczym ścigane zwierzę, wypadł z domu za trzaskując za sobą drzwi i pobiegł ku bramie.
Cala ta sytuacja zaczynała być w najwyższym stopniu interesująca.
Rozpoznawała młodzieńca. To ten romantyk z głowa w chmurach.
Do pokoju dotarł glos Villemanna:
– Rafael! Dokąd biegniesz? Wracaj!
Tamten jednak nie słuchał, pędził dalej i po chwili zniknął im z oczu.
Wszyscy w pokoju wstali i wyszli na dwór do Villemanna.
– Co się z wami dzieje? – zapytała Taran lekko zniecierpliwiona. – Dostaliście biegunki czy raczej…?