Выбрать главу

– Nie rozumiem, co ma pan na myśli.

– Już mówię. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym roku, kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, otworzyłem małą firmę budowlaną w Peckham. Budowaliśmy skromne domy – dla lekarzy, notariuszy i księgowych – ale uważam, że robiliśmy to bardzo dobrze. Miałem żonę, którą bardzo kochałem, i dwóch prześlicznych synków. Pewnej zimy zacząłem się źle czuć i kiedy poszedłem do lekarza, dowiedziałem się, że mam złośliwego guza i pozostało mi zaledwie kilka miesięcy życia. Byłem zrozpaczony. Nie powiedziałem nic żonie, zacząłem jednak odwiedzać wszelkiego rodzaju uzdrawiaczy, zielarzy i innych ludzi o cudownych zdolnościach…

John stał nieruchomo. Pokój był teraz tak mroczny, że widział jedynie zarys postaci pana Vane’a na tle okna. Jego głos skrzypiał ze starości.

– Pewnego dnia, w Salisbury, poszedłem do lekarza druida, który powiedział, że wcale nie muszę umierać. W zamian za pomoc w odbudowaniu druidycznych świątyń obiecał użycie magicznych zdolności druidów do wyleczenia mnie. Zademonstrował swe możliwości, przykładając mi do policzka dłoń i usuwając znamię, które miałem od urodzenia. Kochałem bardzo moją rodzinę i nie chciałem umierać, więc zgodziłem się. Nikt poza tym lekarzem nie był w stanie mi pomóc. Pożyczyłem pieniądze i założyłem firmę pod nazwą „Voice Bros” – choć nie nazywałem się Voice i nie miałem braci. Nazwa oparta jest na cytacie z Biblii… gdy Kain zabił Abla i zakopał go, Bóg rzekł: „Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!”. Kiedy to wymyśliłem, wydawało mi się bardzo dowcipne. Dopiero potem zrozumiałem, jaka w tej nazwie kryje się ironia.

Za oknem zamigotała błyskawica i przez ułamek sekundy salon był skąpany w jasnym świetle. Cień pana Vane’a poruszył się na ścianie za nim jak przerażający diabełek z pudełka.

– Budowałem domy dokładnie tam, gdzie mi kazał Zakon Druidów. Jeśli chodzi o ten budynek, to znajduje się on dokładnie na linii ley przebiegającej z północy na południe. Biegnie ona przez środek ogrodu i drzwi wejściowe. Musiałem nie tylko stawiać dom w ściśle określonym miejscu, ale także w każdym kominku umieścić jeden oryginalny kamień z ostatniej świątyni druidów na wyspie Thanet.

Widzisz tutaj? – Podszedł do wielkiego kominka. W samym środku górnego obramowania paleniska wmurowany był grubo ciosany kamień, na którym wyryto przypominające gałązki runy. – Właśnie te kamienie przemieniają moje domy w coś niezwykłego. Czynią z nich bramę… do przeszłości i do innego bytu. Rozumiesz mnie? – Z uszanowaniem dotknął kamienia czubkami palców, a potem odwrócił się do Johna i uśmiechnął. – Razem z dwoma przyjaciółmi, Henrym Blightem i Frederickiem Simpsonem, założyłem niewielką agencję handlu nieruchomościami i wystawialiśmy domy na sprzedaż. Powiedziano nam, że mamy je sprzedawać wielodzietnym rodzinom. W tamtych czasach nie było niczym nadzwyczajnym, jeśli małżeństwo miało dziewięcioro, dziesięcioro albo i więcej dzieci. Moje zdrowie poprawiało się z dnia na dzień. Kiedy sprzedaliśmy pierwszy dom, byłem w znakomitej formie, a mój lekarz stwierdził, że guz zniknął. Czułem się młodziej niż kiedykolwiek. Wkrótce odkryłem, że dom jest pusty, a rodzina, która go kupiła, zniknęła. Poszedłem do Zakonu i wyjaśniono mi, że domy są świątyniami ofiarnymi… miejscami, gdzie Prastarzy mogą zaspokoić swój głód młodości, energii i ludzkiego ciała.

– Dlaczego pan ich nie powstrzymał? – John próbował podnieść jak najwyżej telefon Courtneya, jednak na tyle ostrożnie, by Vane go nie zauważył. – Dlaczego nie kazał im pan wypchać się swoimi świątyniami ofiarnymi? Dlaczego nie pozbył się pan tych domów i nie odmówił ich sprzedawania?

Kolejna błyskawica przecięła niebo. Pan Vane stał ze spuszczoną głową.

– Ponieważ wiedziałem, że jeśli to zrobię, choroba wróci i umrę. Byłem taki młody… kochałem żonę i dzieci bardziej, niż sobie wyobrażasz.

– Na pewno kochał ich pan bardziej niż ludzi, którzy zginęli.

– To byli tylko ludzie, John! Kiedy pożyjesz tak długo jak ja, zaczniesz to rozumieć. Ludzie rodzą się i umierają. Miliony ludzi umiera na różne choroby. Miliony ludzi ginie podczas wojen. Są jak zboże, które się kosi. Sierp robi CIACH! – i padają!

– A kim pan jest? Też tylko człowiekiem, prawda? Nie czas już pana skosić?

– Wierz mi albo i nie, ale właśnie coś takiego chcę ci zaproponować. Mam już dość takiego życia, John. Zawarłem z druidami umowę i jestem zmęczony jej wypełnianiem. Kiedy powiedzieli mi, że nie umrę, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to oznacza NIGDY. Byłem świadkiem starzenia się mojej ukochanej żony i pochowałem ją. Pochowałem synów. Pochowałem moje wnuki. Obserwowałem, jak moi przyjaciele zmieniają się z pełnych wigoru młodzieńców w przerażających staruchów. Zdawało mi się, że wieczne życie będzie wspaniałe, ale mam już wszystkiego dość. Mam dość samotności, mam dość tego interesu. Trwa tak od dawna, ale do dziś – do chwili, aż się zjawiłeś – nie spotkałem żadnego młodego człowieka gotowego uwierzyć w to, co robię. – Wziął długi, chrapliwy wdech. – Zajmij moje miejsce, John. Przejmij firmę. Mógłbyś żyć, ile zechcesz. Sto, dwieście lat. Mógłbyś żyć w roku dwutysięcznym setnym!

– Naprawdę? A ilu ludzi miałbym wtedy na sumieniu? Ilu ludzi pan zabił?! Setki? Tysiące?

– Wybór należy do ciebie, John. Nie prosiłem cię, byś się wtrącał. Wetknąłeś nos w coś, co nie powinno nigdy wyjść na jaw, i miało to tragiczne konsekwencje. Biedny Liam. To, że zginął, jest wyłącznie twoją winą.

Johnowi zdawało się, że przez pomruk burzy i plusk deszczu przebijają inne dźwięki: trochę przypominające szepty, trochę szelesty – jakby po domu kręciło się cichutko kilkanaście osób, biegając na bosaka z pokoju do pokoju. Kiedy dziwne zjawy przesuwały się obok, czuł prawie powiew. Niemal je widział.

– Chyba nie chcesz dziś umrzeć, John? Oczywiście, że nie chcesz. Tak się jednak składa, że wiesz zbyt wiele. Miałem już kilku pracowników, którzy dowiedzieli się za dużo, ale żaden nie miał ani dość wytrwałości ani rozumu, by cokolwiek przedsięwziąć. Przerażasz mnie, John, ponieważ jeśli pozwolę ci wyjść z tego domu, możesz znaleźć sposób na udowodnienie tego, co robiłem, a nie mogę do tego dopuścić.

– Nie zatrzyma mnie pan. Wychodzę, i tyle.

John ruszył ponownie do holu. Był tak przerażony, że czuł, jak włosy stają mu dęba. Było jasne, że rzeźba czeka na zewnątrz – tyle że tym razem był na to przygotowany. A przynajmniej tak mu się wydawało.

Niemal dotarł do drzwi, kiedy gwałtownie otworzyły się od tak potężnego uderzenia, że wyrwało zamek, który przeleciał kilka metrów, spadł na podłogę, potoczył się jeszcze kilka metrów po podłodze i zatrzymał. Rzeźba weszła do środka. Twarz miała jak zwykle spokojną, ale w tym spokoju czaiło się okrucieństwo. Ruszyła od razu w kierunku Johna, więc nie zwlekając zastosował swoją tajną broń. Włożył rękę do kieszeni i sypnął na podłogę garść szklanych kulek. Potoczyły się w kierunku rzeźby, która natychmiast na nie weszła.

Zamiast jednak stracić równowagę, miażdżyła kulki, zmieniając je w szklany miał. Nie zwolniła kroku nawet na ułamek sekundy, sunęła z gracją przez hol, a kiedy dotarła do Johna, pchnęła go w klatkę piersiową z taką siłą, że stracił oddech i zatoczył się do tyłu dwa lub trzy metry. Rzeźba nie zatrzymała się, znów podeszła do niego i pchnęła go w pierś – tym razem huknął plecami o ścianę.

Dysząc, próbował zrobić unik, ale okazało się, że jest jak przyszpilony do ściany. Plecy bolały go, jakby skórę na nich szarpały dziesiątki rąk, od których w żaden sposób nie mógł się uwolnić.

– Nie! – wrzasnął. Przypomniał sobie Liama, wciąganego w wytapetowaną ścianę w Brighton, i zobaczył jego otwarte w przerażeniu usta i patrzące błagalnie oko.