– Przy rusztowaniach były deski – powiedział John. – Może da się je położyć na trawie i popełznąć po nich, żeby go chwycić?
Pan Cleat ciągle rozpaczliwie trzymał się rury.
– Wyciągnijcie mnie stąd! Nie chcę umierać! John, pomóż mi, już nie czuję nóg! Nic nie czuję!
Był zapadnięty w trawę do połowy klatki piersiowej i druidzi mieli teraz większą powierzchnię do uchwycenia. Sądząc po tempie zapadania się, pozostała mu jeszcze jakaś minuta.
– Proszę… nie zostawiajcie mnie… – pochlipywał. – Wiem, że robiłem źle… że zawiniłem. Powinienem był próbować go powstrzymać! Wiem, że powinienem, ale proszę…
Courtney przybiegł z wielką, szeroką deską. Rzucił ją na trawnik i pchnął tak, że znalazła się w zasięgu pana Cleata. Pan Cleat natychmiast puścił rurę i choć wysokie trawy zasłaniały mu widok, złapał się deski. Między łoskotami grzmotów i podmuchami wichru słychać było, jak spazmatycznie łapie powietrze.
– Dobrze… teraz popełznę po desce i spróbuję cię wyciągnąć! – krzyknął Courtney. – Usłyszałeś mnie? Najważniejsze, żebyś nie spanikował… idę po ciebie.
– Zaczekaj! – przerwał mu John. – Jesteś cięższy ode mnie i silniejszy. Ja wejdę na deskę, a ty mnie trzymaj za kostki. Lucy, panie Robinie, złapcie Courtneya w pasie.
Pan Cleat znów się rozwrzeszczał. John wpełzł na deskę i zaczął przysuwać się do Cleata na kolanach i dłoniach, miał jednak trudności z utrzymaniem się, ponieważ powierzchnia deski była mokra i zabłocona, a Cleat rozpaczliwie nią szarpał.
Był już w połowie drogi, kiedy poczuł, że deska przed nim zaczyna się zapadać.
– John! – zawołał wuj Robin. – John, pospiesz się! Deskę też wciąga!
Pan Cleat patrzył dzikim wzrokiem. Przestał krzyczeć i wyciągał do Johna rękę.
– Uratuj mnie… – powiedział tak cicho, że John ledwie to usłyszał.
W końcu udało mu się dotrzeć do pana Cleata i dotknął czubków jego palców. Przez ułamek sekundy zdawało się, że go złapie, ale deska pochyliła się jeszcze bardziej i John o mało nie poleciał do przodu. Wyciągnął dłoń, by się przytrzymać, i na chwilę dotknął trawy. Zafalowała jak żywa, więc natychmiast cofnął rękę.
– Musisz wracać! – krzyknął Courtney.
John patrzył na pana Cleata, pan Cleat wpatrywał się w niego. John spróbował przesunąć się jeszcze kawałek do przodu, ale Courtney trzymał go mocno za kostki i nie było to możliwe.
– Nie!! – wykrzyknął pan Cleat, kiedy John zaczął odpełzać. – Nie!!!
Courtneyowi udało się ściągnąć Johna z deski i odsunąć na bezpieczną odległość od linii ley.
Patrzyli przerażeni i bezradni, jak pan Cleat coraz rozpaczliwiej ściska deskę i próbuje się na niej podciągnąć. Pojękiwał ze strachu i wysiłku. Udało mu się złapać za deskę kawałek dalej, jednak siła, która go wciągała, była zbyt potężna. Łokcie pana Cleata zapadły się pod ziemię, potem zniknęły barki, a kiedy to nastąpiło, deska stanęła niemal pod kątem czterdziestu pięciu stopni i zaczęła wsuwać się w trawnik.
Pan Cleat musiał mieć tak ściśnięte płuca, że nie był w stanie wydać z siebie głosu. Na wierzchu pozostały jedynie głowa i deska. Nieszczęśnik patrzył smutno w niebo – nic już nie mogło mu pomóc. W końcu ziemia go połknęła, a na miejscu, gdzie jeszcze przed kilkoma minutami stał, z trawy sterczała gruba decha. Wystawała jakiś metr i wyglądała jak nagrobek.
Lucy odwróciła się do wuja i Robin ją objął. Miał ponury wyraz twarzy.
– Chodźmy – powiedział. – Czas iść.
Z chmur wyleciała następna błyskawica i uderzyła w ziemię po drugiej stronie ulicy. Potem zapadła cisza i słychać było jedynie szum padającego deszcz i jęk wiatru w gałęziach drzew.
Zaraz jednak ogrodem wstrząsnął ogłuszający łoskot kolejnego grzmotu.
– Uciekamy!! – wrzasnął Courtney. – Ten wasz plan nie zadziała, a o niczym bardziej nie marzę, jak o znalezieniu się daleko stąd!
To, co zdarzyło się potem, zakrawało na cud. Równocześnie z ucichnięciem grzmotu rozległ się trzask następnej błyskawicy. Wszyscy stanęli i odwrócili się, tknięci tym samym instynktownym przeczuciem.
Przez sekundę trwała cisza, po czym z chmur wynurzył się długi, cienki szpic pioruna. Opuszczał się z wahaniem – jakby nie umiał podjąć decyzji, jaką podążyć drogą, jednak wyraźnie widać było całą jego potęgę. Wyglądało na to, że piorun zamierza uderzyć w wiatrowskaz na dachu, ale nagle fioletowawa szpica skoczyła w bok i dotknęła czubka sterczącej z ziemi rury rusztowaniowej.
Potem w rurę uderzyła główna część pioruna i zaczęło się coś przypominającego koniec świata. Dwieście tysięcy woltów oślepiło stojących niedaleko ludzi, prześlizgnęło się wzdłuż rury i wdarło w ziemię. Rozległ się ogłuszający trzask rozgrzanego powietrza, które przez setną sekundy było gorętsze od powierzchni Słońca.
Błyskawica musiała trafić dokładnie w linię ley, bo na północ i na południe pomknął płomień. Wąski pas ognia, który popędził na północ, zapalał drzewa i krzewy oraz przewracał płot za płotem. Słychać było wybuchy przydomowych szklarni i łoskot ich walących się ścianek. Pas płomieni, który runął na południe, pomknął przez trawnik, marszcząc ziemię i dudniąc. Rozległ się straszliwy wybuch i ciało pana Cleata wystrzeliło w powietrze – płonące i poszarpane. Wbita w ziemię decha także wyprysnęła w górę i płonąc jasnym ogniem, poleciała do ogrodu sąsiedniego domu.
Spadający ciągle z nieba piorun przesunął się w kierunku domu, ale dotykając muru – zaczął znikać. Czekali, jednak nic więcej się nie działo.
– Może już po wszystkim – mruknął Courtney. – Może wystarczyło?
Lucy wzięła Johna za rękę. Drżała z przerażenia. Odwróciła na chwilę głowę, ale kiedy zobaczyła leżące na trawie dymiące ciało pana Cleata, szybko zwróciła oczy w drugą stronę. Choć było ciemno, widzieli straszliwie wykrzywioną twarz zabitego.
Courtney położył dłoń na ramieniu Johna i w tym momencie dom przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć wybuchł.
– Na ziemię! – wrzasnął Courtney i cała czwórka padła na trawnik.
Szyby w oknach rozprysły się, powietrze wypełnił grad odłamków szkła. Dach wyleciał w powietrze, na wszystkie strony niczym szrapnele poleciały fragmenty murów i kawałki drewna, a w niebo wzleciała wielka, pomarańczowa kula ognia. Kominy zawaliły się, boczne ściany przewróciły na zewnątrz, rusztowanie rozsypało się, a schody runęły na bok.
Cały budynek zaczął gwałtownie płonąć, jakby chciał się sam zniszczyć, zanim zrobi to ktoś inny. Z góry z hukiem spadały dachówki, płonące zasłony okienne fruwały w deszczu niczym wampiry. Dom trzaskał i skwierczał. Podłogi zaczęły się walić, łóżka buchały płomieniami, paliły się drzwi i ściany.
– Pan Vane jest w środku – powiedziała Lucy.
– I co mamy robić? – spytał Courtney. – Wbiec do środka, by go ratować? Po tym, co nawyprawiał?
– Nie musimy go ratować – odparł John. – Jest nieśmiertelny.
– Nie przeżył, jeśli ciało się spaliło – oświadczył wuj Robin. – Nawet nieśmiertelni giną od ognia. Ogień albo nabicie na pal, tylko w ten sposób można ich zabić. Dlaczego waszym zdaniem wbijano kołki w serca wampirów i palono ich trumny?
– Musimy sprawdzić – upierała się Lucy. – Nie możemy go tak po prostu zostawić, żeby się spalił. To morderstwo.
– A to, co on robił, to nie morderstwo?
– Oczywiście, co jednak nie znaczy, że mamy się zachowywać tak jak on. Nie do nas należy sądzenie i wykonywanie wyroków.
– Moim zdaniem także nie do nas należy ratowanie go.