Выбрать главу

Podeszli do frontu płonącego budynku. Dopiero kiedy tam dotarli, ujrzeli w pełni rozmiar zniszczeń. Dom był już właściwie tylko konstrukcją złożoną z kilku fragmentów ścian, połączonych pajęczyną płonących belek. Płomienie i iskry wznosiły się w burzowe niebo, a ogień był tak gwałtowny, że nawet silny deszcz nie mógł go stłumić.

Najdziwniejsze, że weranda została prawie nie zniszczona i zapraszała do przejścia między kamiennymi lwami, wejścia na schody i otworzenia prowadzących do piekła drzwi.

– Niemożliwe, by to przeżył – powiedziała Lucy. – Nie miał szans.

Stali przed werandą, kiedy zaczęli się zbierać pierwsi sąsiedzi i gapie. Niebo powoli przejaśniało się, a w oddali na mokrych dachach Tooting zabłysły promienie słońca.

– Zadzwoniłem po straż – powiedział starszy pan z parasolem i rzeczywiście po chwili usłyszeli jęk syren.

– Co się stało? – spytała siwa kobieta w cętkowanym kapeluszu przeciwdeszczowym. – Wybuchł gaz?

– Raczej niewypał – odpowiedział listonosz. – Po wojnie zostało ich mnóstwo w okolicy.

Nad budynkiem w dalszym ciągu strzelały w górę dwumetrowe płomienie. Podeszła do nich potężna kobieta w kapeluszu i spytała:

– Czy komuś coś się stało? Jestem ratowniczką i mogę udzielić pierwszej pomocy.

John nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Zarówno panu Cleatowi, jak i Vane’owi nic nie mogło pomóc – tak jak setkom ludzi, którzy kupowali od nich domy. Pierwsza pomoc? Jak dać pierwszą pomoc sanktuarium pełnemu kości? Żadne bandaże i maści nie uleczą tych, którzy mieli do czynienia z druidycznymi duchami.

Poczuł nagle wielkie zmęczenie.

Przyjechała straż pożarna, a zaraz potem policja i sanitariusze. Johna i pozostałą trójkę zepchnięto na bok i fachowcy zabrali się do gaszenia ognia. Zajęli się także ciałem pana Cleata.

Courtney wziął Johna za rękę i uśmiechnął się do niego, szczerząc wszystkie zęby.

– Udało ci się, stary! Nie myślałem, że dasz radę, ale nie popuściłeś, i wyszło. Nie sądzę, by ktokolwiek znów usłyszał o druidach, co?

Rozdział 19

– Mam po dziurki w nosie takich spraw jak te… – jęknął inspektor detektyw Carter.

John nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć. Od ponad pół godziny odpowiadał na pytania inspektora, starając się jak najbardziej przybliżyć go do prawdy. Nie mógł jednak nic powiedzieć o druidach i liniach ley. Tak się umówił z przyjaciółmi, z którymi uczestniczył w wydarzeniach przy Mountjoy Avenue. Dla wszystkich było jasne, że policja w nic takiego nie uwierzy, poza tym musieli jeszcze odwiedzić pozostałe domy pana Vane’a i pozamykać bramy do podziemnego świata.

Policja mogła nie wierzyć w duchy druidów z epoki żelaza, ale gdyby odkryła, że domy są jakoś ze sobą powiązane, John i jego towarzysze nie mieliby szansy dostania się do któregokolwiek z nich i zrealizowania swoich planów.

Inspektor detektyw Carter pociągnął z plastikowego kubeczka duży łyk zimnej kawy i skrzywił się.

– Takie sprawy jak te zaczynają się zdumiewająco. Rozumiesz, co mam na myśli? „Policja jest zdumiona zagadką zamurowanych kości”. Zdumienie jednak, zamiast się zmniejszać, rośnie i w końcu jest tak wielkie, że człowiek zapomina, co go na początku tak zdumiewało.

– Opowiedziałem o wszystkim – odparł John.

– Wiem, ale te wydarzenia są bez sensu. Mam wysadzony w powietrze dom i trupa w ogrodzie i im więcej mi wyjaśniasz, tym mniej rozumiem. – Przyciągnął sobie krzesło i usiadł. – Powtórzmy całą historię jeszcze raz. Pan Vane kazał ci przyjść wczoraj po południu do domu pod Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, tak?

– Powiedział, że zamierza oprowadzić po domu paru ewentualnych klientów i chciałby, żebym zobaczył, jak prowadzi sprzedaż doświadczony agent.

– Ale kiedy przyszedłeś na miejsce, nie było żadnych klientów, tylko on sam?

– Zgadza się.

– Potem zjawili się twoi przyjaciele z biura, ponieważ się o ciebie martwili, tak?

– Tak.

– Czym się martwili? Chyba nie mieli powodu podejrzewać, że pan Vane zrobi ci jakąkolwiek krzywdę? A może mieli?

– Po prostu się martwili. Pan Rogers zniknął, kiedy zamierzał iść do tego domu, i podejrzewam, że nie chcieli, by ze mną zdarzyło się to samo.

– Co było dalej? Wyszedłeś z przyjaciółmi do ogrodu, wzięliście rurę do montowania rusztowań i wetknęliście ją w rabatę kwiatową.

– Zgadza się.

– Miał to być odgromnik, tak?

– Nie chcieliśmy, by w dom uderzył piorun.

Inspektor Carter wydął w rozpaczy policzki.

– Twoi przyjaciele mówią to samo, ale właśnie tu się gubię, John. Na jakiej podstawie uznaliście, że w dom może uderzyć piorun? Jaka była na to szansa? Poza tym dlaczego tak bardzo się tym martwiliście?

– Dom był prowadzony przez naszą firmę i naszym obowiązkiem było go chronić.

– Czy podczas każdej burzy biegacie do wszystkich sprzedawanych przez waszą firmę domów i wsadzacie w ogrodzie w ziemię rury do rusztowań?

– Jasne, że nie. To zajęłoby zbyt wiele czasu.

Carter zakrył oczy dłońmi. Bardzo, naprawdę bardzo usilnie starał się zrozumieć.

– Nie chcieliście, by w dom uderzył piorun, ale w wyniku wsadzenia w ziemię rury zginął wasz kolega David Cleat, a dom został zniszczony.

– Nie wiedzieliśmy, że coś takiego się stanie.

– Oczywiście. Nasz specjalista od zabezpieczania śladów też nie ma pojęcia, jak to się stało. Normalnie uderzająca w ziemię błyskawica wnika w głąb i nie powoduje nic poza drobnymi pożarami, w tym jednak przypadku wszystko wskazuje na to, że piorun przesunął się tuż pod ziemią po linii prostej… pięć do siedmiu kilometrów na północ i tyle samo na południe. Poza zabiciem pana Cleata i zniszczeniem domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć straty wynoszą ponad sto pięćdziesiąt tysięcy funtów szterlingów. Głównie w popalonych szopach, werandach itepe.

– Wiem. Bardzo nam z tego powodu przykro.

– Przykro? Mnie też, ale chyba nie mogę was oskarżyć o wbicie w ziemię rury rusztowaniowej.

– Nie wiem. Nie znam się na prawie.

Inspektor Carter przyjrzał się podejrzliwie Johnowi, zastanawiając się, czy chłopak nie stroi sobie z niego żartów.

– Nie potrafię także wyobrazić sobie, co się stało z panem Vane’em. Jego samochód stoi w dalszym ciągu na ulicy, czyli nie odjechał nim. Nie sądzę jednak, żeby podczas takiej burzy poszedł do domu na piechotę. O ile wiemy, nie było go w chwili wybuchu w domu… przynajmniej jak na razie nie znaleźliśmy szczątków.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i wszedł sierżant Bynoe.

– Mogę na słówko, szefie?

Pochylił się nad inspektorem i zaczął mu coś szeptać do ucha. John widział, jak Carterowi rozszerzają się oczy. Inspektor zaczekał, aż Bynoe wyjdzie, po czym wstał i obszedł stół.

– Tak się składa, że odkryliśmy czyjeś szczątki. Strażacy zburzyli ścianę na tyłach domu i natknęli się na pomieszczenie pełne ludzkich szkieletów. Na oko jest tam jakieś siedemdziesiąt do osiemdziesięciu sztuk. Pomieszczenie było całkowicie zamurowane i niedostępne z zewnątrz, ale przynajmniej jeden ze szkieletów wygląda, jakby miał dopiero kilka dni. – Pochylił się nad Johnem, dysząc na niego miętowym odświeżaczem do ust. – Nie wiesz przypadkiem nic o tym, hę?

John energicznie pokręcił głową. Inspektor Carter obserwował go niemal przez minutę, a potem wyprostował się i wrócił do swojego krzesła.

– Mam nadzieję, że niczego przede mną nie ukrywasz, John. Bo jeśli tak, możesz mieć spore kłopoty.

John nie odpowiedział. Doskonale sobie wyobrażał, co powiedziałby Carter, gdyby usłyszał prawdę. Poza tym coraz bardziej się niecierpliwił, chciał zobaczyć się z Lucy i pozostałymi.