Выбрать главу

Mieli do załatwienia parę spraw.

Spotkali się w „Pod Piórami” i zamówili na lunch bułki z serem i chrupki. Wszyscy wyglądali na mocno zmęczonych i byli nieco posiniaczeni, co ściągnęło na nich kilka zaciekawionych spojrzeń.

– Mieliśmy dość trudny poranek, więc może załatwmy dziś tylko dwa domy. Co powiecie na Abingdon Gardens i Greyhound Road? Zacznijmy od Abingdon Gardens, jest bliżej. Jutro możemy ułożyć plan, w jakiej kolejności zająć się pozostałymi. – Lucy wyjęła z torebki pęk z kopiami kluczy. – Jeden załatwiony, zostało dwadzieścia sześć.

– Włożyłem do samochodu młot i oskard – powiedział Courtney. – Mam nadzieję, że policja nie zatrzyma mnie za posiadanie narzędzi do włamania.

Wyszli z pubu i pojechali BMW Courtneya na Abingdon Gardens. Po burzy poprzedniego dnia niebo się przeczyściło, świeciło słońce. John siedział z tyłu z Lucy, która po chwili wzięła go za rękę.

– Dotarło już do ciebie, że teraz, kiedy nie ma pana Vane’a, straciliśmy pracę? – spytała.

– Jeszcze nie znaleziono ciała.

– Prawdopodobnie spaliło się na popiół. Widziałeś, jaki to był straszliwy ogień.

– Nawet jeśli udało mu się jakimś sposobem wyjść z tego cało, na pewno nas nie zatrzyma w agencji.

– Bardzo mi żal Cleaty’ego.

– Mnie też, ale wiedział, co robi pan Vane, i odwracał głowę.

Dojechali do domu na końcu Abingdon Gardens. Kiedy Lucy wysiadła z samochodu, aż się wzdrygnęła.

– Na widok tego miejsca od razu dostaję dreszczy.

Choć słońce świeciło, dom robił wrażenie, jakby był wilgotny i nieco wyblakły oraz od dawna nie zamieszkany. Okna wyglądały jak puste oczodoły. Trójka przyjaciół podeszła do budynku i weszła na frontowe schody. Lucy szła pierwsza, ona też otworzyła drzwi. Courtney szedł tuż za nią z młotem i oskardem.

W środku panował chłód. Zatrzymali się na chwilę i zaczęli słuchać, ale usłyszeli jedynie gruchanie siedzącego na którymś z kominów gołębia.

– Chodźcie – powiedziała Lucy i poprowadziła ich do salonu.

Kominek – nie tak wielki jak w domu przy Mountjoy Avenue 66 – był obłożony zmatowiałymi zielonymi kafelkami i tak samo jak tam, pośrodku górnego obramowania paleniska, wmurowano grubo ociosany kamień wielkości standardowej cegły. Wyryto na nim pięć rozgałęziających się znaków runicznych.

– Bierzmy się do roboty – mruknął John. – Im szybciej wyrwiemy ten kamień, tym lepiej.

Courtney zdjął elegancki żółty płaszcz i podniósł w górę oskard.

– Odsuńcie się.

Trafił w kamień pierwszym uderzeniem, odłupując kawałek. Uderzył ponownie i tym razem udało mu się trafić w trzymającą kamień zaprawę. Po trzecim uderzeniu kamień na tyle się obluzował, że wypadł z konstrukcji i uderzył o podłogę.

– Teraz spokojnie… – powiedział John. – Musimy jeszcze rozbić go na kawałki.

– Jest dość miękki, jak wapień z Bath.

Courtney znów uniósł oskard i uderzył, a kamień rozpękł się na pół. Właśnie zamierzał wziąć kolejny zamach, kiedy bezgłośnie otworzyły się drzwi do jadalni. Lucy aż podskoczyła, a Courtney opuścił narzędzie.

– Nie bójcie się – uspokoił ich John. – To tylko wia…

Drzwi otworzyły się szerzej i do pokoju wkuśtykał pan Vane. Miał szeroko otwarte oczy i widać było w nich szaleństwo, bok jego twarzy pokrywała warstwa zakrzepłej krwi. Obie dłonie były grubo obandażowane podartym na pasy prześcieradłem. Pan Vane stanął, wpatrując się w nich w milczeniu. Na jego twarzy malowała się gorycz i nienawiść.

– Myśleliśmy, że pan nie żyje… – przerwała w końcu ciszę Lucy. – Potrzebuje pan lekarza?

Pan Vane pokuśtykał na środek pokoju i spojrzał na pęknięty kamień, a potem popatrzył po kolei na każdego z trójki swoich byłych pracowników.

– Zdajecie sobie sprawę z tego, co zrobiliście?

– Mam nadzieję, że udało nam się przeszkodzić panu w dalszym składaniu ofiar z ludzi – odparła Lucy.

– Ludzie! – wyrzucił z siebie pan Vane tak, jakby spluwał. – Nie macie pojęcia, na czym ten świat polega! Nawet się tego nie domyślacie! Mówisz mi o ludziach? Ja mówię o bogach! Mówię o istotach, które posiadły tak wielką moc, że mogły przesuwać góry! Mówię o ich duszach, które przetrwały i mogą pewnego dnia sprawić, że te istoty się odrodzą i zaczną czynić takie czary, iż ludzie – tacy jak wy – będą oddawać im boską cześć!

– Bez względu na to, co pan myśli, nie miał pan prawa zabijać – oświadczył John.

Pan Vane zignorował te słowa i zaczął powoli okrążać pokój, wyraźnie pociągając nogą.

– Udało mi się wyjść z domu, zanim posłaliście piorun wzdłuż linii ley. – Poruszał ustami z wyraźnym trudem i był tak wściekły, że ledwie mógł mówić. – Ta błyskawica zniszczyła setki dusz druidów, wśród nich także najwspanialsze duchy w druidycznej historii. Krzyk ich cierpienia niósł się liniami ley do najdalszych krańców kraju. Stracone zostało magiczne dziedzictwo. Przepadła wielka cywilizacja. W dniu wczorajszym zginęła historia.

– Historię tworzą ludzie, nie duchy – powiedziała Lucy.

Pan Vane dotknął stopą pękniętego druidycznego kamienia.

– Co jeszcze zaplanowaliście? Zamknąć wszystkie bramy między światem realnym i magicznym? Cóż z was za pragmatyczne, pozbawione wyobraźni istoty! Nie chcecie, by w waszym życiu istniało cokolwiek niebezpiecznego, tak? Zamierzacie pozbyć się wszystkiego, czego nie da się wyjaśnić… – Wziął głęboki, ale nierówny wdech. – Mam dla was przykrą wiadomość: nic z tego. Bramy pozostaną otwarte. Zostało jeszcze wiele druidycznych dusz, a kiedy umrą żyjący dziś druidzi, ich dusze przetrwają. Zmęczyło mnie składanie ofiar i nie udało mi się, John, namówić cię, byś przejął ode mnie pałeczkę, ale znajdę kogoś, kto podejmie się tego zadania. Na pewno kogoś skusi obietnica nieśmiertelności. Druidzi będą żyć w tym kraju – należącym przecież do nich – jeszcze długo po tym, jak świat o tobie zapomni, John.

– Nie sądzę – odparł Courtney.

– Nie sądzisz?

– Właśnie, ponieważ zamierzamy pana powstrzymać.

Pan Vane uśmiechnął się, a potem roześmiał się głośno.

– Co pana tak śmieszy? – spytał John.

– Wy. Naprawdę nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo bawi mnie wasza bezpodstawna pyszałkowatość. – Odwrócił głowę i zawołał: – Aedd!! Aedd Mawr!!

Usłyszeli cichy poszum, jakby coś sunęło po podłodze. Coś uderzyło w drzwi, które otworzyły się z takim impetem, że huknęły w ścianę, i do pokoju weszła dębowa rzeźba. Nie wyglądała jednak tak jak w chwili, kiedy John ją po raz pierwszy zobaczył: była czarna, ponadpalana i brakowało jej części jednego ramienia, zamiast którego sterczał groteskowy kikut. Twarz z kości słoniowej została topornie przymocowana gwoździami do głowy, ale była z jednej strony tak paskudnie przypalona, że nie wyglądała już spokojnie i łagodnie. Szczerzyła się tak straszliwie, że na ten widok trójka przyjaciół aż się cofnęła.

– Udało mi się wyciągnąć Aedda z płomieni, niestety popaliłem sobie przy tym ręce. Patrzcie! – Złapał jeden z bandaży na ręku zębami i odwinął go. Zamiast dłoni miał spalony kikut bez palców. Kiedy pomachał nim Lucy pod nosem, dziewczyna odskoczyła z przerażeniem. – Ale uratowałem Aedda Mawra i zostanę za to wynagrodzony! Wy też dostaniecie nagrodę… odpowiednią do tego, co zrobiliście.

Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia rzeźba wyciągnęła nie uszkodzoną rękę i złapała Lucy za ramię. Courtney zamachnął się młotem, jednak drewniana postać błyskawicznie pchnęła go kikutem drugiej ręki i Courtney poleciał na ścianę, waląc w nią plecami.