Minęło kilka dni, zanim Braciszek zdobył się na to, by porozmawiać z rodzicami o swoim ewentualnym małżeństwie. W tym czasie Elisabet i panna Karin odbywały codzienne spacery po lepszych ulicach w pobliżu swego domu. Każdego dnia szły kawałek dalej. Karin poprawiła się, Elisabet dbała o zdrowe pożywienie, pilnowała, żeby posiłki chorej nie składały się wyłącznie ze słodyczy i kawy. Trzeba było pannie Karin wyrwać ząb, a kilka innych spotka pewnie ten sam los, ale należało zaczekać, aż pacjentka zapomni o bólu podczas pierwszego zabiegu. Wkrótce na policzkach Karin pojawiły się rumieńce, jej kroki stały się szybsze. Chodziła wyprostowana i pod każdym względem czuła się lepiej.
Rozpadało się i trzeba było na jakiś czas zaprzestać spacerów. Lało i lało, w końcu ulica przed domem przypominała błotnistą, burą rzekę. Z biednej dzielnicy docierały krzyki i coraz gwałtowniejsze kłótnie. Elisabet nie była w stanie wyobrazić sobie, jak ci ludzie żyją w swoich nędznych chatkach przy takiej pogodzie.
Vemund odwiedził je dwa czy trzy razy, zobaczył, że obie panie mają się dobrze, załatał dziurę w dachu, przyniósł drewno na opał, bo w domu panował chłód. Za każdym razem zostawał do późnego wieczora i zjadał kolację w towarzystwie Elisabet. To były niezwykle przyjemne chwile, kiedy siedzieli przy stłumionym świetle i rozmawiali półgłosem o wszystkim, co myślą i co ich interesuje w życiu. Ku wielkiemu zdumieniu Vernunda za ostatnim razem Karin została z nimi. Prawie nie poznał tej istoty.
– Och, panno Karin! – zawołał zachwycony. – Jak pięknie pani wygląda!
Karin uśmiechnęła się kokieteryjnie.
– Naprawdę tak sądzisz? Czy nie za bardzo ogorzałam na twarzy?
– Wprost przeciwnie! Ma pani śliczne rumieńce na policzkach i blask w oczach. To tak bardzo ożywia pani twarz, że wprost nie można się na panią napatrzeć!
– No, no, Vemund, jesteś naprawdę uroczym chłopcem – zachichotała i z szelmowskim spojrzeniem wymierzyła mu klapsa w dłoń. Coś, co mogłaby jedynie zrobić czternastolatka, żeby się nie wydawało śmieszne. Ale nie osoba czterdziestopięcioletnia…
Elisabet przestraszyła się, że Karin może uznać jego komplement za nietaktowny, odczytać to tak, że przedtem nie było w niej nic godnego oglądania, ale ona przyjęła wszystko z zachwytem. Naprawdę była bardzo spragniona komplementów.
Vemund przesłał Elisabet pełne uznania spojrzenie. „Niezła robota”, zdawały się mówić jego oczy. Ona uśmiechnęła się ukradkiem na znak, że dziękuje.
Karin z ożywieniem i przejęciem opowiadała, że jej ukochany przesłał przez Elisabet wiadomość, iż jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł przyjść. Musiał wyjechać do Niemiec w interesach. Ale obiecał wrócić na tyle wcześnie, by zdążyć na ślub, tak że Karin nie ma się czym niepokoić.
Tym razem Vernund nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. „Nie składaj jej pustych obietnic”, mówiły jego oczy. „Nie pobudzaj jej szaleństwa!”
Elisabet wiedziała jednak więcej. W chwili największej rozpaczy Karin wyznała jej mianowicie, że tamte kobiety, które się przedtem nią zajmowały, bezdusznie próbowały pozbawić ją iluzji. „Niech pani sobie nie wmawia głupstw – mówiły brutalnie. – Ten facet nigdy więcej się nie pojawi!” Z tego powodu Karin mogła leżeć godzinami i szlochać rozpaczliwie, co przecież nie było dla niej najzdrowsze. „Dlaczego one tak mówiły, Elisabet? Dlaczego były dla mnie takie okrutne? Nie zrobiłam im przecież nic złego!”
Potem jednak gotowa była zapomnieć, że w ogóle istniały jakieś kobiety. Znowu z egzaltacją mówiła, że Bubi przyjdzie i zapuka do drzwi i że ostatnio był tu nie dalej niż wczoraj. Pożegnał ją pocałunkiem w policzek, a poszedł tylko dlatego, że musiał znaleźć konwalie do jej ślubnej wiązanki.
Czyli to straszne, co pozbawiło Karin zdrowych zmysłów, a przynajmniej przesłoniło rzeczywistość gęstą zasłoną, musiało się stać po ich ostatnim spotkaniu. Bubi zniknął, został zamordowany, prawdopodobnie w barbarzyński sposób, zgadywała Elisabet. A Karin nie była w stanie przyjąć tego do wiadomości. Rozpaczliwie uczepiła się marzenia.
– Tak, on zawsze zajmował się interesami, nic więc dziwnego, że Niemcy także chcą z nim handlować – mówiła Karin zadowolona.
Czuła się spokojniejsza teraz, kiedy wiedziała, że dzisiejszego wieczora nie powinna na niego czekać. Ze wzroku zniknął wyraz nieustannego napięcia. Bubi miał poważne powody, musiał wyjechać.
Elisabet zastanawiała się niekiedy, ile Karin naprawdę pojmuje, oddzielona od świata zasłoną marzeń.
Następnego dnia po tym miłym wieczorze, który spędzili we troje, rozpętało się piekło.
Elisabet szczotkowała właśnie rzadziutkie włosy Karin w jej sypialni na piętrze, gdy na odległych od ich domu ulicach rozległy się rozpaczliwe krzyki wzywające pomocy. Obie podeszły do okien i zobaczyły policjanta, który biegł i dął w trąbkę na trwogę.
Elisabet otworzyła okno.
– Co się stało? – zawołała.
Policjant, który wiedział, że w tym domu mieszkają ludzie z wyższej sfery, uczynił jej honor i w biegu krzyknął:
– Rzeka podmyła brzeg i zniosła te nędzne chałupy razem z ludźmi, którzy w nich mieszkali, panienko. Jest wielu rannych, muszę pędzić co sił w nogach po doktora i po inną pomoc.
– Ja się znam na leczeniu – powiedziała Elisabet. – Natychmiast tam idę.
Policjant zatrzymał się stropiony.
– Panienka nie może iść, to wszystko wygląda okropnie…
– Gadanie! Idę.
Dopiero gdy zamykała okno, pomyślała o Karin. Przecież nie może jej zostawić, nawet mowy nie ma!
Karin patrzyła na nią dygocząc.
– Chcesz iść, Elisabet? Ale co ja zrobię, kto się mną zaopiekuje? Zabraniam ci…
– Ludzie potrzebują pomocy, panno Karin. Oni mogą umrzeć. Ale nie chcę pani zostawiać samej. Proszę, niech pani wkłada pelerynę i kapelusz i idzie ze mną! W każdej chwili będę się mogła panią zająć.
– Mam tam iść? – zawołała Karin i cofnęła się pod ścianę z grymasem niechęci. – Ale tam mieszkają tylko plebejusze i w ogóle hołota!
– To także są ludzie! – ucięła Elisabet. – I cierpią dokładnie tak samo jak pani, panno Karin.
– Ja przecież nie czuję ich bólu – powiedziała Karin z niesmakiem.
– Ja też nie, ale mogę go sobie wyobrazić.
Podczas gdy Elisabet zbierała potrzebne rzeczy w swoim pokoju, Karin stała na schodach i nie przestawała protestować.
Elisabet, gotowa do wyjścia, zeszła do hallu.
– No, i jak będzie?
– Jesteś bardzo uparta, Elisabet. Ja nie lubię, żeby mną ktoś komenderował!
– Ja nie komenderuję. Pytam po prostu, czy chce pani pomóc, wypełnić swój obywatelski obowiązek. Tam potrzebny jest każdy, kto mógłby pomóc.
– Czy zrobiłabym dobry uczynek?
– Bardzo dobry. Pan Bubi byłby bardzo dumny, gdyby o tym wiedział.
– Musisz mu opowiedzieć o mojej odwadze. Ale co będzie, jeżeli on uzna, że zeszłam zbyt nisko?
– Pan Bubi sam by biegł pomagać, nie sądzi pani?
Pan Bubi! Rany boskie, co za cudaczne połączenie!
– Na pewno! – oświadczyła Karin po chwili namysłu. – Włożę tę czarną jedwabną pelerynę z kapturem, żeby mnie nikt nie mógł poznać. Miałam ją na sobie tylko raz, na balu w Bode. I oczywiście rękawiczki. Czy uważasz, że powinnam położyć trochę różu na wargi?
Elisabet przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, ale panowała nad sobą.
– Nie, panno Karin. Nie należy chyba za bardzo odróżniać się od tłumu. To by mogło prowokować.
– Ale ja tam, rzecz jasna, nic nie będę robić. Będę tylko w pobliżu, żebyś mogła się mną zająć, gdybym potrzebowała pomocy.