Выбрать главу

Zagadka panny Karin stawała się coraz trudniejsza do rozwikłania.

– A teraz musimy iść do miasta i kupić wyprawkę dla Sofi Magdaleny – oznajmiła Karin energicznie. – Elisabet, ty pójdziesz ze mną, bo pani Vagen karmi małą. A ja nie chcę na to patrzeć, bo zaczynam być zazdrosna. Musimy mieć najpiękniejsze beciki i maść do jej wrażliwej skóry i…

– Doktor Hansen przyjdzie przed godziną drugą – przypomniała pani Vagen.

– Tak, wrócimy do domu o tej porze – zapewniła Karin. – Muszę z nim porozmawiać o pielęgnowaniu dziecka. Cóż to za sympatyczny mężczyzna! Nadzwyczajny!

Ponieważ Karin zachowywała się teraz bardziej normalnie i jakby więcej pojmowała z rzeczywistości, Elisabet skorzystała z okazji, żeby zapytać:

– Panno Karin, ja… zostałam zaproszona do przyjaciół na dzisiejszy wieczór. Myśli pani, że mogłabym pójść na trochę?

– Oczywiście, że możesz, kochanie – powiedziała Karin, próbując jednocześnie włożyć rączkę dziecka w rękawek koszulki. – Pani Vagen jest przecież z nami, a może i doktor Hansen będzie miał ochotę do nas przyjść?

– Czy mam zostawić drzwi otwarte jak zawsze?

Karin spojrzała na nią.

– Otwarte drzwi? Czyś ty oszalała? Przecież tu mogą przyjść jakieś łobuzy. A pan Vemund ma swój klucz, więc naprawdę nie ma powodu. Naprawdę, żadnego powodu!

Wiesz, Elisabet, że teraz musimy chronić naszą małą Sofię Magdalenę.

To były zupełnie nowe tony! Elisabet nie wiedziała, jak je sobie tłumaczyć. Czy jako krok naprzód, czy może pogorszenie stanu chorej?

W żadnym razie Karin nie wymieniała już tego jak na dorosłego człowieka śmiesznego imienia.

Imienia mężczyzny, którego już nie ma.

Po raz pierwszy Karin odważyła się rozglądać na ulicach pełnych sklepów, sklepików i straganów, opatrzonych szyldami, wabiących wszelkiego rodzaju towarami. Na pieniądzach w ogóle się nie znała, więc Elisabet, która dostała pewną sumę od Vemunda na pokrycie potrzeb swej podopiecznej, a także miała kilka własnych szylingów, ciągle musiała powstrzymywać jej szalone zapędy. Zgadzała się, że dziecko powinno mieć wszystko w najlepszym gatunku, ale protestowała przeciwko kupowaniu tego całymi tuzinami. Karin narzekała, jakie się wszystko porobiło drogie; jeszcze jeden dowód na to, jak dawno temu poruszała się ostatni raz wśród ludzi. Elisabet wciąż coś się nie zgadzało.

jakim sposobem Vemund, który miał dopiero dwadzieścia pięć lat, mógł tak okrutnie zranić Karin? Zamordować jej narzeczonego? Nie, to musiało się stać dużo wcześniej. Innego wyjaśnienia nie znajdowała.

Chociaż wyprawa na zakupy bardzo Karin zmęczyła, to, z drugiej strony, zrobiła jej dobrze. Ożywione i rozgadane wracały do domu, obładowane pakunkami. Vemund Tark nie byłby pewnie zadowolony, że wyszły do miasta bez męskiego towarzystwa, ale kogo miały poprosić?

Karin ledwo się dowlokła do domu, ale jej pierwsze pytanie brzmiało:

– Jak się miewa Sofia Magdalena?

To Elisabet uznała za postęp.

Vemund przyszedł wieczorem i zabrał ją odpowiednio wcześnie. Przemawiał ostrzejszym i bardziej surowym tonem niż zwykle i chociaż nic po nim nie było widać, Elisabet odniosła wrażenie, że pił.

W powozie nie mówił wiele, ale ona też nie odczuwała potrzeby rozmowy. Siedziała z rękami na kolanach i uparcie wpatrywała się w krajobraz.

Vemund zatrzymał powóz w parku prawie pod samym domem.

– Rozluźnij się! – powiedział ostro. – Jesteś napięta niczym stalowa taśma. W porządku! Ostatni kawałek drogi możesz przejść.

– A ty nie idziesz?

Czy na pewno nie zauważył tonu, jakim to powiedziała?

– Bardzo dobrze wiesz, że nie mogę tam iść.

Elisabet skuliła się.

– Wiem, oczywiście.

– Będziesz musiała sama wrócić, bo nie wiem, jak długo oni będą cię trzymać. Ale mimo wszystko chciałbym mieć sprawozdanie. Zresztą Braciszek cię pewnie odwiezie. Do mojego domu, nie dalej, pamiętaj!

Roześmiała się.

– Vemund, czy ja naprawdę muszę to wszystko zrobić? – zapytała cicho.

– Tylko nie zaczynaj stwarzać trudności! Ja chcę, żeby Braciszek wyprowadził się z tego domu i sam za siebie odpowiadał. A także za ciebie i za Elistrand. Ty nic na tym nie tracisz.

– Materialnie może nie. Czy mam przyjść do ciebie wieczorem?

– Tak, oczywiście! Muszę wiedzieć wszystko. Nawet jeśli będzie późno.

Poczuła się jakoś raźniej. Jednak nie była pozostawiona własnemu losowi.

Elisabet nie słyszała, czy powóz zawrócił, gdy szła ku domowi. Ale nie potrzebowała się odwracać, by wiedzieć…

Otworzyła jej pokojówka i nie było już odwrotu, wszystko się zaczęło – okropnie nerwowo, jeżeli chodzi o Elisabet. Braciszek powitał ją w hallu i pomógł jej zdjąć okrycie, a ona potknęła się i upuściła rękawiczki. Miała nadzieję, że jej szmaragdowozielona suknia jest odpowiednia na taką okazję. Nastała już jesień i bardziej pastelowych kolorów należało unikać. Z drugiej jednak strony nie powinna wyglądać, jakby szła na pogrzeb.

Chociaż, któż to wie, na co szła? Może na pogrzeb swojej wolności?

Braciszek był sympatyczniejszy i przystojniejszy, niż go zapamiętała. Czasami miała wrażenie, że jego zachowanie wynika ze słabości, ale był przecież jeszcze taki młody. I przystojny, że aż dech zapierało. Wyglądał dużo, dużo lepiej niż Vemund.

Cóż, Elisabet powinna być zadowolona…

„Ci piękni ludzie”, jak nazywała mieszkańców Lekenes, przyjęli ją niezwykle życzliwie. Pan i pani Tark ubrali się na tę okazję niebywale wytwornie; był też obecny jakiś tęgi pan, którego jej przedstawiono jako Mandrupa Svendsena, kuzyna pani Tark. Także i on musiał kiedyś mieć niezwykle piękne rysy, teraz można było się ich tylko domyślać pod ciemnoczerwoną, świecącą się skórą twarzy.

Wspaniała kolacja powoli mijała, Elisabet z łatwością uczestniczyła w konwencjonalnej rozmowie. „O, dziękuję, moja mama ma się znakomicie, nie, nie czytałam jej książki, ale chętnie to zrobię, oczywiście, moja pracodawczyni jest niezwykle sympatyczną damą, nie ma zbyt wielkich wymagań, tak, rzeczywiście pogoda zrobiła się okropna…

Przez cały czas czuła, że jest oceniana, że ją ukradkiem obserwują i taksują. Pani Emilia Tark, dokładnie tak czarująca, jak matka Elisabet ją określiła, uśmiechała się słodko i przyjaźnie, wypowiadała akurat te słowa, które należało, ale ani na chwilę nie spuszczała z niej oka. Pod całą tą życzliwością informowała wyraźnie: „noli me tangere”, „nie dotykaj mnie”. Braciszek wielbił ją bezgranicznie.

Elisabet chciałaby kiedyś być taka jak pani Emilia Tark. Tak samo zrównoważona, równie układna i równie piękna. Ale to oczywiście beznadziejne marzenia.

Jej mąż także zachowywał się jak światowiec, lecz Elisabet dostrzegała spojrzenia, jakie posyłał żonie, oczekując jej akceptacji za każdym razem, kiedy zabierał głos.

To Emilia posiadała wrodzoną pewność siebie. Arnold był jak nuworysz, który potyka się w tym świecie etykiety.

Mandrup Svendsen był również niepewny, choć w inny sposób. Hałaśliwy, rozgadany, wybuchający śmiechem. Elisabet domyślała się, że jego miało tu nie być dzisiejszego wieczora, że przyszedł nieoczekiwanie, ubrany niedostatecznie wytwornie, choć i tak elegancko, a oni nie mogli go nie zaprosić, by został na kolacji.

Pani Emilia chwilami wyglądała na udręczoną, kiedy kuzyn przerywał albo zachowywał się zbyt głośno w nieodpowiednich momentach.

Była to, ogólnie biorąc, dość męcząca kolacja.

Potem wszyscy przeszli do małego saloniku. Elisabet i pani Tark podano jakiś lepki, słodki napój, dość mocny, panowie natomiast pili bardziej męskie trunki. Mandrup Svendsen opróżniał swoją szklaneczkę jednym haustem, a dyskretny sługa natychmiast znowu napełniał naczynie.