– A w jaki kostium pani się ubierze, pani Emilio? – zapytała Elisabet z nadzieją, że irytacja w jej głosie nie będzie zbyt wyraźna.
– W kostium pasterki, moje dziecko. Dosyć pospolicie.
O, tak! Ona będzie pełna wdzięku, urodziwa, kobieca, a Elisabet ma się pokazywać jako ciężka, niezdarna, muskularna walkiria!
Jakby nigdy nic Elisabet zapytała słodziutkim głosem:
– A kim będzie Braciszek?
– Pasterzem. On ma taki wspaniały płaszcz i kapelusz z szerokim rondem. I pasterską laskę. Wygląda w tym naprawdę uroczo.
Przeklęta diablico, pomyślała Elisabet. Tym razem przesadziłaś. Ty pajęczyco, udająca wzór macierzyńskich cnót. Chciałabyś syna zachować dla siebie, a ja jak cielę będę stać w ciężkiej kolczudze i z tarczą? O, nie, niedoczekanie twoje!
Możesz sobie wziąć tego swojego synusia, tego lizusa i pocałujcie mnie oboje w…, miotała w myśli przekleństwa, od których jej matka na pewno by zemdlała. Ja pragnę mieć twojego drugiego syna, tego zagubionego, który już nie chce siedzieć u twoich stóp i wychwalać swojej najwspanialszej mamusi!
Tego, który ma dość serca, by się zająć twoją nieszczęsną córką, którą ty odrzuciłaś i udajesz, że jej nigdy nie było!
Elisabet była tak wzburzona, że płacz dławił ją w gardle. Od teraz będzie niezłomnie stała po stronie Vemunda i Karin. Jakim trzeba być podłym, żeby udawać, że nieszczęśliwa córka nie istnieje? Czyż miejsce matki nie jest przede wszystkim przy chorym dziecku? Czy to nie ona powinna starać się przeprowadzić je przez chorobę? Jak można umieścić córkę w domu wariatów i żyć dalej jakby nic się nie stało?
Nieszczęśliwa, powiedział Braciszek. Biedna mama, jej córka odziedziczyła umysłową chorobę po ojcu i spaliła dom tej wrażliwej mamusi!
Odziedziczyła? Czy Karin naprawdę ma jakieś dziedziczne obciążenia? Zgodnie z tym, co mówi Vemund, chyba nie. Zgodnie z tym, co mówi Vemund, załamanie nerwowe Karin było skutkiem szoku. A Vemundowi Elisabet wierzyła. Bezgranicznie!
Powróciła do czarującej pani Tark.
– Ja już pomyślałam o kostiumie dla siebie – oświadczyła swobodnie. – Mam sukienkę, która po niewielkich przeróbkach będzie mogła mi posłużyć jako kostium Tytanii, królowej elfów.
W oczach pani Tark pojawiły się skry. Nie była przyzwyczajona do sprzeciwu.
– Moje drogie dziecko, na ostatnim balu ja byłam elfem. Nie możemy tego powtarzać. A nikt nie był walkirią poprzednim razem.
I teraz też nikt nie będzie!
– Pani Tark, ja chyba nie jestem typem, nadającym się na walkirię. Przy moich szybkich ruchach i prostym zachowaniu będę wyglądać jak mężczyzna. Ja powinnam mieć delikatniejszą oprawę, w przeciwnym razie wszystko będzie źle.
Słodziutki uśmiech.
– Kochane, drogie dziecko, nauczę cię, jak poprawić maniery. Braciszek jest bardzo czuły na tym punkcie. Chyba za bardzo rozpieszczony przez matkę, tak mi się zdaje.
Przepraszający, ale wyrażający zadowolenie z siebie śmiech.
Potem ciągnęła dalej:
– Braciszek uwielbia łagodną kobiecość. Ale postaramy się obie, żeby to u ciebie znalazł…
Stała z bezradnie opuszczonymi rękami.
– Jeżeli chcesz być elfem, droga Elisabet, to musisz upudrować włosy.
– Moim zdaniem to zbędne. Mam ze sobą białą perukę, do której nie używa się pudru. Nie żebym dobrze znosiła perukę, ale przez jeden wieczór jakoś wytrzymam.
Pani Tark nadal odnosiła się sceptycznie do pomysłu Elisabet. Spróbowała znowu:
– Ale elf jest… eteryczny, moja droga! A ty chyba nie bardzo…
Nie dokończyła zdania.
– Wobec tego wystąpię w zwyczajnej wizytowej sukni – zdecydowała Elisabet. – Kostiumu walkirii nie włożę w żadnym razie.
Emilia Tark roześmiała się dźwięcznie.
– No to niech już będzie ta królowa elfów. Ale co ty poczniesz z tą swoją ogorzałą cerą? I z tymi rumieńcami? Tu by się naprawdę przydał puder.
– Mowy nie ma – oświadczyła Elisabet, która bardzo dobrze wyczuwała niezadowolenie tamtej. – Żadnego pudru! Nigdy nie słyszałam o elfie, który z trudem łapie oddech.
– Ty masz rzeczywiście poczucie humoru, Elisabet – roześmiała się Emilia Tark i z każdym słowem, które wymawiała, oddalała się coraz bardziej od nieznośnej Elisabet. – Ale poczekaj tu chwilę, to znajdę wspaniałe dodatki do stroju Tytanii. Welon pełen migotliwych gwiazd…
Wyszła z buduaru i zeszła po schodach. Elisabet nie chciała zostać sama w jej prywatnym pokoju, więc i ona przeszła do hallu.
Emilia Tark zabawiła na dole przez jakiś czas. I nagle Elisabet usłyszała jej głos dobiegający z dalszych pomieszczeń:
– Bubi, Bubi, mój drogi, chodź tu na chwilę! Czy nie widziałeś gdzieś kuferka z moimi maskaradowymi kostiumami?
Elisabet zamarła.
Bubi?
Bubi tutaj, w Lekenes?
Jakiś głos odpowiedział:
– Co ty mówisz, Emilio?
Kroki na dole. Męskie kroki wychodzące z hallu.
Elisabet podeszła do poręczy schodów. Miała stąd widok na cały hall.
Widziała go z góry, jak idzie w stronę, skąd dobiegał głos Emilii. Był trochę łysy, widocznie zdjął perukę. Z góry wyglądał jak beczka.
Po czym zniknął.
Elisabet głęboko wciągnęła powietrze. Nietrudno go było poznać. Gruby korpus, ciemnoczerwona skóra.
Bubi to Mandrup Svendsen!
Ale co się takiego strasznego wtedy wydarzyło? Kiedy Vemund zranił Karin tak, że o mało nie umarła? Bubi, który nigdy nie przyszedł… Spalony majątek.
I kiedy to się stało?
Nadeszła sobota, dzień balu. I jakby diabeł siedział gdzieś pod sceną i pociągał za sznurki, wszystko skupiło się tego dnia w Lekenes.
Zaczęło się od doktora Hansena, który przypadkiem, wracając z wizyty u chorego, zderzył się z panną Spitze. Już miał ją wyminąć na ulicy, kiedy przypomniał sobie prośbę Elisabet.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział uprzejmie. – Ale czy to nie mademoiselle Spitze?
Przestrach, który w pierwszej chwili odmalował się na twarzy nieznajomej, zniknął. Ten pan nie miał chyba żadnych ukrytych zamiarów.
– Owszem – odparła powściągliwie.
Doktor Hansen przyjrzał się drobnej, podobnej do ptaka kobiecie, która musiała być chyba w jego wieku. Przedstawił się i niemal jednym tchem powiedział:
– Pewna młoda dama, którą znam, pragnie nawiązać z panią kontakt.
W głosie tamtej znowu pojawiła się rezerwa.
– Ach, tak?
– I zdaje się, że to dla niej dosyć ważne. Ona się nazywa Elisabet Paladin z Ludzi Lodu.
Panna Spitze sprawiała wrażenie zdezorientowanej.
– Nie mogę powiedzieć, żebym znała to nazwisko…
– Nie, nie sądzę.
– Czy ona jest chora? Czy ma może jakieś zmartwienia?
– Nie, chyba nie. Ja nie wiem, o co tu chodzi, ale zdaje się, że to pilne. Jeśli można, to dałbym pani jej adres, wtedy sama się pani przekona.
Panna Spitze kiwała głową. Przypominała dzięcioła, który znalazł coś interesującego w pniu drzewa.
– Jestem wolna dziś po południu, to się tam przejdę. Zawsze jestem gotowa pomagać, kiedy ktoś potrzebuje miłosierdzia.
Doktor Hansen podziękował serdecznie i dał jej adres. Potem się pożegnali.
Doktor Hansen był lekarzem niezbyt lubianym przez kolegów. Ich zdaniem był zbyt ludzki w stosunku do pacjentów. Lekarz powinien znać swoje miejsce, swoją wysoką pozycję w społeczeństwie. Powinien rozmawiać z ludźmi z godnością i niezrozumiale i tylko czasem poklepywać ich łaskawie, dodając im w ten sposób otuchy. Doktor Hansen zaś był zanadto jowialny i zbyt wiele okazywał ludziom zainteresowania. Pewnie dlatego pacjenci go ubóstwiali. To okropne.
Ale krytyka ze strony kolegów nie martwiła dobrego doktora. Teraz znowu podał rękę przyjacielowi w potrzebie. Panienka Elisabet będzie chyba zadowolona. Ma temperament ta dziewczyna!