Выбрать главу

– Na wypadek, gdybyście nie wiedzieli, kim jestem, niech mi będzie wolno się przedstawić. Jestem duchem opiekuńczym tego domostwa, należącego do Eukliona. Zajmuję się nim od wielu, wielu lat… – Roscjusz płynnie wygłaszał prolog, wprowadzając widzów w znaną wszystkim historię: jak dziadek Eukliona ukrył pod podłogą domu garnek pełen złota, jak córka gospodarza kocha się w siostrzeńcu najbliższego sąsiada i do szczęścia małżeńskiego brakuje jej tylko posagu, oraz jak on, duch opiekuńczy, zawiedzie chciwca Eukliona na trop owego garnka, wprawiając tym samym w ruch cały ciąg wydarzeń.

Zerknąłem na Ekona, który wpatrywał się w postać w masce zafascynowany, słuchając łapczywie każdego słówka. Twarz lichwiarza Flawiusza zastygła w kwaśnym grymasie, a jego ochroniarz siedział z otwartymi ustami, od czasu do czasu drapiąc się po bliźnie na nosie.

Zza kulis dobiegły stłumione odgłosy jakiegoś zamieszania.

– Ach, oto i stary Euklion, jak zawsze zrzędliwy – zaanonsował teatralnym szeptem Roscjusz. – Musiał już znaleźć złoto i chce je w sekrecie przeliczyć, wyrzuca więc z domu starą gospodynię.

Aktor bezszelestnie zszedł ze sceny drzwiami po prawej stronie. Ze środkowych zaś wysunęła się postać w masce starca i w jaskrawożółtej szacie, który to kolor tradycyjnie przypisany jest chciwcom. Był to Panurgus, aktor niewolnik, który sprzątnął Statiliusowi sprzed nosa rolę Eukliona. Ciągnął za sobą kogoś przebranego za niewolnicę; gwałtownym ruchem pchnął go na środek sceny.

– Wynocha! – krzyknął. – Już cię nie ma! Na Hades, wynoś się, ty stary wścibski worku gnatów!

Statilius niesłusznie krytykował talent komiczny Panurgusa. Już po tych paru zdaniach na widowni rozległy się śmiechy.

– Co ja takiego zrobiłam? Co? – jęczał drugi aktor. Jego kobieca maska była zwieńczona okropną, zmierzwioną peruką. Poszarpana suknia plątała mu się wokół kolan. – Czemu mnie bijesz, biedną, cierpiącą staruchę?

– Żebyś była jeszcze bardziej biedna, ot co! I żebyś cierpiała takie męki, jakie ja znoszę na sam twój widok!

Panurgus z kolegą uwijali się po scenie przy rosnącym rozbawieniu widowni. Eko podskakiwał na ławce i klaskał w dłonie. Lichwiarz i jego ochroniarz siedzieli z założonymi rękami bez cienia uśmiechu.

– Ale czemu wyganiasz mnie z domu?

– Czemu? Od kiedy to muszę ci się tłumaczyć? Domagasz się świeżej porcji siniaków!

– O, bogowie! Lepiej mi skoczyć ze skały, niż dłużej znosić taką służbę!

– Co ona tam mamrocze pod nosem? Zastanawiam się, czy nie kazać ci oczu wyłupić, ty stara wiedźmo!

W końcu starucha zniknęła, a skąpiec wrócił do domu liczyć złote znalezisko; na scenę wyszli sąsiad Megadorus i jego siostra Eunomia. Po głosie poznałem, że gra ją ten sam aktor, który przed chwilą był niewolnicą; musi się specjalizować w rolach kobiecych. Mój znajomy Statilius grał nieźle, choć trzeba było przyznać, że nie jest w tej samej klasie co Roscjusz, a nawet jego rywal Panurgus. Jego wysiłki wzbudzały raczej uprzejme parsknięcia niż salwy śmiechu.

– Drogi bracie, poprosiłam cię tu, aby pomówić o twoich sprawach osobistych.

– Jak to miło z twojej strony! Jesteś równie troskliwa jak piękna. Całuję twą dłoń.

– Co takiego? Czy mówisz do kogoś stojącego za mną?

– Ależ skąd! Jesteś najładniejszą kobietą, jaką znam.

– Nie wygłupiaj się. Każda kobieta jest brzydsza od każdej innej, w taki czy inny sposób.

– Hmm… Naturalnie, skoro tak twierdzisz…

– Posłuchaj mnie teraz, bracie. Chciałabym, żebyś się ożenił…

– Ratunku! Mordują! Ona chce mnie zrujnować!

– Och, dajże spokój…

Nawet ten dialog, zazwyczaj budzący żywą reakcję widzów, tym razem wywołał tylko pojedyncze śmieszki. Z wolna przestałem słuchać tekstu, koncentrując się na kostiumie Statiliusa. Był uszyty z dobrej niebieskiej wełny i ozdobiony żółtym haftem. Maska zwracała uwagę przesadnie uniesionymi brwiami, nadającymi jej wyraz nieustannego zadziwienia. Pomyślałem, że dla aktora to kiepska wróżba, kiedy widza bardziej interesuje jego szata niż deklamacja. Biedny Statilius dostał się do najbardziej poważanej trupy aktorskiej w Rzymie, ale bynajmniej w niej nie błyszczał. Nic dziwnego, że tak wymagający szef jak Roscjusz tak go gnębi. Nawet Eko zaczynał się nudzić, a siedzący przy nim Flawiusz nachylił się do swego ochroniarza i coś mu szepnął do ucha; domyśliłem się, że komentuje nieudolność komedianta, który jest mu winien pieniądze.

W końcu siostra Megadorusa odeszła, pojawił się zaś skąpiec Euklion i wdał się w rozmowę z sąsiadem. Widząc ich obu – Statiliusa i jego rywala Panurgusa – razem na scenie, nie mogłem nie dostrzec dzielącej ich zawodowej przepaści. Panurgus był wyraźnie górą i to nie tylko dlatego, że jego tekst był lepszy.

– Chcesz zatem poślubić moją córkę, Megadorusie… Nie mam nic przeciwko temu, ale musisz wiedzieć, że nie mam ani miedziaka na jej posag.

– Nie spodziewam się ani pół miedziaka, Euklionie. Jej cnota i dobre imię mi wystarczą.

– Mam na myśli… To znaczy, przecież nie znalazłem nagle jakiegoś, hm… zakopanego skarbu… powiedzmy, garnka ze złotem ukrytego przez dziadka czy coś w tym rodzaju…

– Oczywiście, że nie! Śmieszny pomysł. Nie mów już o tym. A więc dasz mi swą córkę za żonę?

– Zgoda. Ale co to? Och, nie, zrujnują mnie!

– Na Jowisza, co się stało?

– Zdawało mi się, że słyszę brzęk łopaty… jakby ktoś kopał.

– Ależ to tylko mój ogrodnik. Wykopuje jakieś korzenie. Uspokój się, sąsiedzie…

Jęknąłem w duchu, litując się nad Statiliusem. Trzeba jednak przyznać, że choć kiepski z niego recytator, nauczył się płynnie wykonywać wskazówki swego mistrza co do ruchów. Roscjusz słynie nie tylko z ożywiania starych komedii wymyślnymi kostiumami i maskami, przyjemnymi dla oka widza, ale i z doskonałej choreografii. Statilius i Panurgus ani przez chwilę nie stali w miejscu, jak aktorzy z pośledniejszych zespołów, ale okrążali się wzajemnie w nieustannym komicznym tańcu, wirze błękitu i żółci ich szat.

Eko pociągnął mnie za rękaw. Ruchem ramienia wskazał mi swoich sąsiadów. Flawiusz znów coś szeptał umięśnionemu blondynowi, który zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku umysłowym. Po chwili ochroniarz wstał i niezgrabnie ruszył ku przejściu. Eko błyskawicznie podciągnął w górę stopy, ale ja byłem zbyt powolny. Gigant nadepnął mi na palce, aż zawyłem z bólu. Inni wokół zaczęli mnie naśladować, sądząc, że wyrażam w ten sposób opinię o talentach aktorów. Blondyn nawet nie spojrzał w moją stronę.

Eko znów pociągnął mnie za rękaw.

– Daj spokój, Ekonie – powiedziałem. – Trzeba się nauczyć nie zwracać uwagi na chamstwo w teatrze.

Chłopak tylko przewrócił oczyma i z irytacją założył ręce na piersi. Znałem ten gest: „Gdybym tylko umiał mówić!” Na scenie dwaj sąsiedzi dobili targu i ślub córki Eukliona z Megadorusem został postanowiony. Rozbrzmiały flety i cymbały, aktorzy zeszli ze sceny i tak dobiegł końca pierwszy akt. Muzykanci wkrótce zmienili melodię i po chwili pojawiły się nowe postacie: dwaj kłócący się kucharze, wynajęci do przygotowania uczty weselnej. Rzymska widownia uwielbia dowcipy o jedzeniu i obżarstwie, im prymitywniejsze, tym lepsze. Podczas gdy ja kwitowałem każdy kiepski żart pomrukiem dezaprobaty, Eko śmiał się w głos, co przypominało ochrypłe szczekanie. Nagle zamarłem; ponad rubasznym śmiechem widzów dotarł do mnie przeraźliwy krzyk. Był to głos mężczyzny i wyrażał nie strach, lecz ból. Eko wyłowił go także i spojrzał na mnie pytająco. Na widowni chyba nikt nie zwrócił na to uwagi, ale aktorzy bez wątpienia go słyszeli, ponieważ zaczęli mylić kwestie i niezgrabnie odwrócili się ku drzwiom prowadzącym za kulisy, potrącając się przy tym i depcząc sobie po palcach, co wzbudziło jeszcze większą powszechną wesołość. W końcu dobrnęli do końca tekstu i zniknęli. Scena pozostała pusta. Pauza przeciągała się coraz bardziej. Zza kulis dobiegały dziwne, niewytłumaczalne dźwięki: stłumione głosy, szuranie nóg, czyjś okrzyk. Widzowie zaczęli szeptać między sobą i wiercić się niecierpliwie na ławkach. Wreszcie otworzyły się drzwi po lewej stronie i pojawił się w nich aktor w masce skąpca Eukliona. Był ubrany w żółtą szatę, lecz nie tę samą co poprzednio. Wzniósł ręce w górę i zawołał: