Выбрать главу

Deszcz srebra w mojej wyobraźni przeszedł w drobny kapuśniaczek i szybko ustał. Nie mając żadnych wyników, będę miał szczęście, jeżeli Roscjusz zapłaci mi choćby słabą dniówkę za mój trud. Co gorsza, czułem się, jakby obserwował mnie cień Panurgusa. Przysiągłem wykryć jego zabójcę, ale chyba postąpiłem zbyt pochopnie.

Tego wieczoru zjadłem kolację w zapuszczonym ogrodzie pośrodku mego domu. Lampy paliły się słabymi płomykami, między kolumnami perystylu uwijały się srebrzyście połyskujące ćmy. Z dołu, z uliczek Subury od czasu do czasu dobiegały echa niewyszukanych zabaw.

– Bethesdo, kolacja była doskonała – powiedziałem, kłamiąc w żywe oczy. Może i ja mógłbym być niezłym aktorem, pomyślałem.

Bethesdy jednak nie zwiodłem. Spojrzała na mnie spoza długich rzęs i uśmiechnęła się lekko. Przeczesała dłonią bujne, lśniące włosy i skwitowała mój komplement eleganckim wzruszeniem smukłych ramion, po czym wzięła się do sprzątania ze stołu. Kiedy odchodziła do kuchni, śledziłem wzrokiem falujące ruchy jej bioder pod luźną zieloną suknią. Kupiłem ją na targu niewolników w Aleksandrii nie z powodu jej talentów kulinarnych… Gotować nie nauczyła się nigdy, ale pod innymi względami była bliska ideału. Zatopiłem wzrok w czerni jej sięgających owych rozfalowanych bioder włosów; wyobraziłem sobie zagubione w nich srebrne ćmy, niczym migoczące gwiazdy na bezksiężycowym niebie. Zanim w moim życiu zjawił się Eko, niemal każdy wieczór spędzaliśmy z Bethesdą we dwoje, w zaciszu mojego ogrodu…

Z zamyślenia wyrwało mnie pociągnięcie za brzeg tuniki.

– O co chodzi, Ekonie?

Chłopiec, który leżał dotąd na sąsiedniej sofie, złożył obie pięści razem i rozsunął je w górę i w dół, jakby rozwijał zwój pergaminu.

– Ach, twoja lekcja czytania. Nie było na nią dziś czasu, co? Ale moje oczy mają już dosyć, a podejrzewam, że twoje też. No i myśli mam zajęte czymś innym…

Zmarszczył czoło w udawanym przygnębieniu i trwał tak, dopóki nie ustąpiłem.

– No, dobrze. Przysuń tu tę lampę. Co chciałbyś dzisiaj poczytać?

Eko wskazał na siebie i pokręcił głową, a potem zwrócił palec ku mnie. Przyłożył otwarte dłonie do uszu i zamknął oczy. Zawsze wolał (ja zresztą też, choć się do tego nie przyznawałem), kiedy sam czytałem, a on mógł po prostu słuchać. Całe to lato – w leniwe popołudnia i długie, jasne wieczory – spędzaliśmy w ten sposób wiele godzin w ogrodzie. Gdy czytywałem historię Hannibala autorstwa Pizona, Eko lubił przycupnąć u mych stóp i wypatrywać kształtów słoni wśród białych chmur. Przy opowieści o porwaniu Sabinek kładł się na wznak i wpatrywał w księżyc. Ostatnio naszą lekturą był Platon; dostałem ten stary, wysłużony egzemplarz od Cycerona, który robił porządki w księgozbiorze. Eko rozumiał grekę, choć alfabetu nie znał; fascynowały go subtelności filozoficznych wywodów, choć czasami dostrzegałem w jego oczach błysk smutku, że nie może mieć nadziei na własny czynny udział w takich dysputach.

– Mam ci poczytać Platona? – spytałem. – Mówią, że szczypta filozofii po posiłku dobrze robi na trawienie.

Eko kiwnął głową i pobiegł do biblioteki. Po chwili wynurzył się z zacienionego perystylu, dzierżąc oburącz wybrany zwój. Nagle stanął jak wryty i zamarł w bezruchu z dziwnym wyrazem twarzy.

– Co się stało, Ekonie?

Czyżby zachorował? Co prawda rybne pierożki i rzepę w sosie kminkowym w wykonaniu Bethesdy trudno zaliczyć do delikatesów, nie były jednak tak złe, żeby wywołać niestrawność. Chłopak zapatrzył się gdzieś przed siebie i zdawał się mnie nie słyszeć.

– Ekonie? Co ci jest?

Stał wyprężony i drżący; przez twarz przemknął mu skurcz, który mógłbym zinterpretować jako grymas strachu albo ekstazy. Nagle otrząsnął się z zamyślenia i rzucił się ku mnie, podsunął mi pergamin pod nos i gorączkowo nań pokazywał.

– W życiu nie widziałem chłopca równie żądnego wiedzy! – Roześmiałem się, ale dla Ekona nie była to zabawa. Był absolutnie poważny. – Ale to jest ten sam tom Platona, który czytaliśmy chyba całe lato! Czemu nagle tak cię ekscytuje?

Eko cofnął się o krok, by zacząć swą zwykłą w takich sytuacjach pantomimę. Pchnięcie wyimaginowanym sztyletem w pierś mogło oznaczać tylko zabitego Panurgusa.

– Panurgus i Platon? Nie widzę związku…

Eko zagryzł wargę i zakręcił się w miejscu, wyraźnie zdenerwowany, że nie może szybko przekazać swoich myśli. Wreszcie pobiegł znów do domu i wrócił, ściskając dwa przedmioty, które rzucił mi na kolana.

– Uważaj, Ekonie! Ten kyliks jest zrobiony z cennego zielonego szkła i pochodzi aż z Aleksandrii. I czemu dajesz mi kawałek czerwonej dachówki? Musiała spaść z dachu…

Eko wskazał kilka razy każdy z przedmiotów po kolei, ale nie mogłem się domyślić, o co mu chodzi. Zniknął znowu i przyniósł woskową tabliczkę z rylcem. Napisał na niej słowa „czerwony” i „zielony”.

– Tak, Ekonie, widzę, że kyliks jest zielony, a dachówka czerwona. Czerwona… jak krew?

Potrząsnął głową i dotknął palcem oczu.

– Panurgus miał zielone oczy… – Ujrzałem je w pamięci, martwe i wpatrzone w niebo.

Eko tupnął ze złością i pokręcił głową, dając mi do zrozumienia, że jestem daleko od celu. Wziął czarkę i rozbitą dachówkę i zaczął przerzucać je z ręki do ręki.

– Ekonie, przestań! Mówiłem, że to droga rzecz!

Odłożył je, wcale nie delikatnie, i znów sięgnął po rylec. Starł oba słowa i napisał „niebieski”. Miałem wrażenie, że chce napisać inny wyraz, ale nie wie jak. Zagryzł koniec rylca i pokręcił głową.

– Eko, ty chyba masz gorączkę. Nic z tego nie rozumiem.

Wyjął mi z rąk pergamin i zaczął go rozwijać, bezsilnie tocząc wzrokiem po tekście. Nawet gdyby był napisany po łacinie, z wielkim trudem mógłby go odcyfrować i znaleźć to, czego szukał; w grece nie miał na to żadnych szans. Cisnął zwój na ziemię i znów zaczął pantomimę, ale był zbyt podekscytowany i przez to niezgrabny. Nie mogłem nic zrozumieć z jego gorączkowej gestykulacji. Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową ze zniecierpliwieniem. Eko nagle się rozpłakał; znów pochwycił zwój i wskazał na swe oczy. Czy chciał powiedzieć, że powinienem go przeczytać, czy też pokazywał mi łzy? Zagryzłem wargę i rozłożyłem bezradnie ręce. Nie mogłem mu pomóc. Chłopiec rzucił mi pergamin na kolana i pobiegł do domu. Z jego gardła wydobywał się chrapliwy, stłumiony, rozdzierający serce dźwięk w niczym nie przypominający zwykłego płaczu. Powinienem okazać więcej cierpliwości, ale jak miałem go zrozumieć? Bethesda wychynęła z kuchni i rzuciła mi oskarżycielskie spojrzenie, po czym podążyła za cichnącym płaczem do małego pokoju służącego Ekonowi za sypialnię.