– Nie jestem pewien – powiedział i uśmiechnął się na widok jej powątpiewającej miny – ale chyba tak. Zack bywał tam kilkakrotnie, choć zawsze odbywaliśmy podróż drogą powietrzną. Za każdym razem ponawiałem zaproszenie… Zapewne uważałby się za uprawnionego do skorzystania z tego miejsca, oczywiście bez wplątywania mnie w…
– Ależ ty już zostałeś zamieszany w tę sprawę! – wybuchnęła nieco histerycznie Meredith. – Ty…
– Nie mam nic wspólnego z ucieczką Zacka, nie pozwoliłbym sobie na narażenie na niebezpieczeństwo ciebie czy mnie. – Popatrzył na jej wciąż niepewną minę i spokojnym głosem ciągnął dalej: – Zack przed pójściem do więzienia udzielił mi pełnomocnictwa do zajmowania się jego finansami, co czynię nadal. Taka działalność jest legalna i nie kryję się z nią przed władzami. Zanim uciekł, kontaktowaliśmy się regularnie.
– Ale co teraz, Matt? – Popatrzyła pytająco na męża. – Co się stanie, jeżeli spróbuje się z tobą skontaktować?
– W takim przypadku… – obojętnie wzruszył ramionami, co zaniepokoiło ją jeszcze bardziej -…postąpię jak przestrzegający prawa obywatel, o czym zresztą Zack doskonale wie: powiadomię władze.
– Jak szybko?
Roześmiał się z kolejnego dowodu jej przenikliwości, otoczył ramieniem i zdecydowanym gestem powiódł w stronę sypialni.
– Wystarczająco, by uniknąć oskarżenia o zmowę – obiecał. – Ale ani chwili wcześniej.
– A co ze sprawą korzystania z naszego domu? Podzielisz się z policją swymi podejrzeniami?
– To wyśmienity pomysł – powiedział po chwili namysłu. – Będzie następnym dowodem mojej niewinności, wykaże wolę współpracy z władzami.
– I gestem – dodała chłodno jego żona – który w żaden sposób nie może zaszkodzić twojemu przyjacielowi, bo według słów Julie Mathison, opuścił Kolorado kilka dni temu.
– Jesteś bardzo mądra, kochanie – przyznał z uśmiechem. – A teraz właź do łóżka, na naszą małą drzemkę, i zaczekaj, aż zadzwonię do miejscowego biura FBI.
Skinęła głową. Położyła mu dłoń na ramieniu i spytała:
– Gdybym cię poprosiła, byś nigdy więcej nie miał nic wspólnego z czymkolwiek, co wiąże się z Zacharym Benedictem… – Nie pozwolił jej dokończyć.
– Zrobiłbym dla ciebie wszystko, dobrze o tym wiesz – powiedział głosem nabrzmiałym emocjami – ale wolałbym, Meredith, byś mnie o to nie prosiła. Musiałbym z tym żyć i byłoby mi bardzo ciężko, gdybym odwrócił się od Zacka.
Meredith zawahała się.
Zdumiała ją lojalność okazywana przez męża temu człowiekowi. Powszechnie uznawany za świetnego, choć dość bezwzględnego biznesmena Matt miał setki znajomych, ale ani zbytnio im nie ufał, ani nie darzył prawdziwą przyjaźnią. Z tego, co wiedziała, właśnie Zachary Benedict był tym jedynym, uważanym przez Matta za godnego zaufania.
– To musi być niezwykły człowiek, skoro decydujesz się dla niego na tak wiele.
– Polubiłabyś go – powiedział z przekonaniem, uśmiechając się pod nosem.
– Skąd ta pewność? – By podtrzymać żartobliwy nastrój, przyjęła lekki ton.
– Jestem pewien, bo przecież szalejesz na moim punkcie.
– Czyżbyś chciał powiedzieć, że jesteście do siebie podobni?
– Wielu tak uważało, i to niekoniecznie musiał być komplement. Ale tak naprawdę… – spoważniał -…jestem wszystkim, co Zackowi pozostało, jedynym, któremu może ufać. Po aresztowaniu pochlebcy i fani Zacka, przez całe lata oblegający go na każdym kroku, odsunęli się jak od zadżumionego, zachowywali się tak, jakby jego upadek stanowił dla nich nie lada frajdę. Byli inni, ci pozostali mu wierni nawet po uwięzieniu. Ale od nich odciął się, nie chciał nawet odpisywać na listy.
– Pewnie się wstydził.
– Na to wygląda.
– W jednym się mylisz – powiedziała łagodnie – oprócz ciebie ma jeszcze innego sprzymierzeńca.
– Kogo?
– Julie Mathison. Jest w nim zakochana. Sądzisz, że dzisiaj oglądał ją albo słyszał w radio?
Mat potrząsnął głową.
– Wątpię w to. Musi być daleko, niekoniecznie w kraju. Byłby głupcem, pozostając w Stanach, a z pewnością nim nie jest.
– Chciałabym, by ją mógł słyszeć – powiedziała Meredith. Jej serce, pomimo troski o bezpieczeństwo męża, przepełniało współczucie dla Zacka. – Może jakimś trafem dowiedział się, co ona próbowała zrobić.
– W życiu osobistym Zack nigdy nie miał szczęścia.
– Myślisz, że zakochał się w Julie Mathison?
– Nie – odpowiedział z przekonaniem. – Oprócz niej miał wiele pilniejszych spraw na głowie, poza tym w Hollywood zdążył uodpornić się na kobiety. Dawały mu satysfakcję seksualną, ale niezbyt je szanował, co specjalnie nie dziwi, zważywszy na towarzystwo, w jakim się obracał. Gdy robił nad wyraz szybko aktorską karierę, lgnęły do niego jak osy do miodu, a gdy został reżyserem rozdającym barwne role, opadły go niczym piękne, połyskliwe piranie. Zadręczały go. Zawsze miał słabość do dzieci i właśnie taki był powód jego małżeństwa z Rachel. Obiecała urodzić mu całą furę i zaraz po ślubie wycofała się z tej obietnicy, zresztą ze wszystkich innych też. – Potrząsnął głową i zakończył opowiadanie: – Zack nie zakochałby się w ładniutkiej nauczycielce z małego miasteczka, do tego w kilka dni – miesięcy też byłoby za mało.
ROZDZIAŁ 50
Promienie wschodzącego słońca zaczynały już przygrzewać. Drogą ze wsi do przystani szedł mężczyzna, zapadając się niemal po kostki w piachu, pod pachą trzymał kilka czasopism; za towarzysza miał jedynie własny cień. Kierował się prosto ku molo. Nie zatrzymał się przy żadnym z rybaków rozładowujących połów czy naprawiających sieci, do nikogo nie zagadał, oni także zachowywali obojętność, milczeli. Kilka par ciekawskich oczu odprowadziło nieznajomego do jego łodzi, czterdziestojednostopowej Hatteras ze świeżo wymalowaną niebieską farbą nazwą „Julie”. Poza imieniem łodzi, uwidocznionym zgodnie z morskim prawem na rufie, nic więcej w tej jednostce nie przyciągało uwagi. Z daleka wyglądała jak tysiące innych, pływających tutaj, przy wybrzeżu Ameryki Południowej, niektóre wyczarterowane przez łowiących dla sportu, znakomita większość ciężko pracująca na utrzymanie właściciela. Wszystkie wypływały o świcie, nim słońce zgasiło gwiazdy; brzemienne połowem wracały pod wieczór.
Tak jak i łódkę, jej właściciela, który właśnie długimi krokami przemierzał keję, wyróżniało niewiele. Zamiast szortów i wełnianej koszuli, ulubionych przez kapitanów innych kutrów, miał na sobie ubranie prostego rybaka – białą koszulę z szorstkiej bawełny, o szerokich rękawach, spodnie koloru khaki. Na nogi włożył buty o miękkich podeszwach, na czoło głęboko nasunął ciemną, wełnianą czapkę.
Na opalonych słońcem policzkach widniał czterodniowy zarost, ale gdyby ktoś przyjrzał się nieznajomemu z bliska, zauważyłby, że jego twarz była mniej ogorzała niż innych; także wyposażenie łodzi wyglądało na bardziej przydatne w czasie rejsu niż połowów. Ale nikt nie zaprzątał sobie nim głowy. W porcie na wyspie roiło się od konkurujących ze sobą rybaków, a „Julie” była zaledwie jedną z tysięcy zawijających tu łodzi, często z ładunkiem, o którym należało mówić szeptem.
Z drugiej strony przystani dwóch rybaków na „Diabolo” na chwilę uniosło głowy, gdy właściciel „Julie” wchodził na jej pokład. Cicho zamruczał generator, na łodzi zabłysły światła.
– Urządzenie pracuje przez połowę nocy – zauważył jeden z nich. – Po jaką cholerę tak długo?
– Czasami, przez zasłony, widać jego cień przy stole. Pewnie siedzi i czyta.