– Prawdę, do cholery! Bo nie ma nic do ukrycia.
– Bzdura. Wolisz nie pamiętać o tym telefonie z Ameryki Południowej, który odebrała w szkole, tamtego wieczora.
Paul odwrócił się gwałtownie.
– Z Ameryki Południowej? Udało ci się go namierzyć?
– Tak, pięć minut temu otrzymałem potrzebne dane. Rozmowa przeszła przez centralę w Santa Lucia Del Mar.
– Benedict! – Paul gniewnie zacisnął usta. – Pod jakim nazwiskiem się zameldował?
– Jose Feliciano – odpowiedział Ingram. – Ten bezczelny drań zarejestrował się jako Jose Feliciano.
– Używa paszportu na to nazwisko? – Paul popatrzył z niedowierzaniem.
– Recepcjonistka nie żądała dokumentów, wzięła Benedicta za miejscowego. Czemu nie, ma ciemną karnację, podał hiszpańskie nazwisko i mówi po hiszpańsku, umiejętność w Kalifornii bez wątpienia przydatna. A teraz jeszcze nosi brodę.
– Przypuszczam, że już sprawdziłeś te informacje?
– Oczywiście. Zapłacił za jedną noc z góry, pokój zwolnił następnego ranka. Łóżko było nieruszone.
– Może znowu tam się pojawić, by telefonować. Weź hotel pod obserwację.
– Już się tym zajęto.
Paul wrócił za biurko i opadł na krzesło.
– Rozmawiała z nim przez dziesięć minut – zauważył Ingram. -W sam raz na zrobienie planów.
– Także wystarczająco długo, by przekazać wyrazy współczucia i upewnić się, że wszystko w porządku. Dziewczyna ma miękkie serce i wierzy, że ten drań padł ofiarą fatalnego zbiegu okoliczności, nie zapominaj o tym. Gdyby chciała z nim zostać, razem opuściliby Kolorado.
– Może nie zgodził się.
– Masz rację – powiedział Paul z ironią. – A teraz, po tygodniach niewidzenia, do tego stopnia oszalał na jej punkcie, że naraził się na zdradzenie miejsca pobytu, byleby tylko mieć ją przy sobie.
– Wygadujesz bzdury – rzucił ostro Ingram – sam nie postąpiłbyś inaczej. Już dość się naraziłeś szefowi ciągłym chronieniem tej kobiety, a nic nie zmądrzałeś. Jak opowiadała o tym, co działo się w Kolorado, kłamała jak z nut. Powinniśmy byli od razu wyrecytować jej formułkę i zgarnąć…
Paul całym wysiłkiem woli starał się pamiętać, że gniew Ingrama bierze się wyłącznie z troski o niego.
– Nie znaleźliśmy żadnych dowodów uzasadniających nasze podejrzenia – przypomniał chłodno przyjacielowi.
– Od pięciu minut, od otrzymania wiadomości o tej rozmowie telefonicznej, już je mamy.
– Jeżeli się nie mylisz, dziewczyna zaprowadzi nas prosto do Benedicta. Niczego nie tracimy.
– Zanim tu wszedłem, Paul, poleciłem, by obserwowano ją przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Richardson zacisnął zęby, z trudem powstrzymywał się od krytyki działań Dave'a – sam nie postąpiłby inaczej. Ale nie darował sobie uwagi:
– Czy mogę ci przypomnieć, że dopóki mnie nie zdejmą, ja prowadzę tę sprawę? Dlatego, zanim wykonasz następny ruch, bądź łaskaw uzgodnić go ze mną. Zrozumiano? – warknął.
– Zrozumiano! – niemniej gniewnie rzucił Dave. – Dowiedziałeś się czegoś więcej o samochodzie parkującym w zeszłym tygodniu przed jej domem?
Paul pchnął w stronę partnera kartkę z raportem.
– Został wynajęty w Dallas u Hertza, przez niejakiego Josepha A. O'Harę. Adres chicagowski. Nie figuruje w rejestrze skazanych, czysty jak nowo narodzone dziecię. Pracuje w Collier Trust jako kierowca i ochroniarz.
– Czy to bank?
– Jest Collier Bank and Trust w Houston, z filiami w całym kraju.
– Czy przyszło ci do głowy spytać tę panienkę o jej gości z Chicago? Przed chwilą z nią rozmawiałeś.
– I tym samym ostrzec, że jest pod obserwacją, byś znów mógł oskarżyć mnie o stosowanie wobec niej taryfy ulgowej?
Ingram westchnął ciężko i rzucił raport o O'Harze na biurko kolegi.
– Słuchaj no, Paul, przykro mi, ale nie chcę patrzeć, jak narażasz swoją karierę z powodu jakiejś dziewuchy, nawet takiej z ogromnymi, błękitnymi oczami i wspaniałymi nogami.
Paul wygodniej rozparł się na krześle i z ponurą miną powiedział:
– Któregoś dnia będziesz musiał błagać ją na kolanach o wybaczenie, inaczej nie pozwolimy ci zostać chrzestnym naszego pierwszego dziecka.
– Mam nadzieję, że taki dzień nadejdzie. Naprawdę, Paul, uczciwie tak myślę. – Ingram westchnął znowu, tym razem jeszcze ciężej.
– To dobrze, dlatego trzymaj oczy z daleka od jej nóg.
Julie skończyła sprzątać kuchnię. Wyjęła z szafy płaszcz i już miała wyjść do samochodu, gdy rozległo się pukanie do drzwi frontowych. Z płaszczem pod pachą otworzyła. Stanęła jak wryta na widok Teda i Katherine.
– Już dawno nie widziałam was razem – zauważyła z zadowoloną miną.
– Katherine powiedziała mi, że wyjeżdżasz do Pensylwanii w roli ambasadora dobrej woli czy czegoś w tym stylu, z powodu tego przeklętego Zacka Benedicta. Co to za pomysł, Julie? – Wszedł do domu. Katherine, z miną winowajczyni, cicho wsunęła się za nim.
Julie odłożyła płaszcz i spojrzała na zegarek.
– Nie mam nawet pięciu minut na wytłumaczenie ci całej sprawy. Myślałam, że wczoraj w wystarczający sposób opisałam ją Katherine. – Normalnie Julie bardzo rozgniewałaby się z powodu mieszania się w jej życie, teraz wiedziała: za kilka dni opuści ich na zawsze. To po wstrzymało wybuch gniewu. – Chociaż uwielbiam oglądać was razem wolałabym, byście przyszli tu z innego powodu niż wspólna akcja przeciwko mnie.
– To moja wina – pośpiesznie tłumaczyła się Katherine. – Rano spotkałam Teda w mieście, pytał o ciebie. Nie mówiłaś, że ten wyjazd to tajemnica… – Głos jej się załamał.
– Bo nie jest.
– No to wytłumacz mi, po co jedziesz – wtrącił się Ted, twarz miał ściągniętą troską i niepokojem.
Julie zamknęła drzwi, odruchowo odrzuciła z czoła kosmyk włosów. Zastanawiała się, co im powiedzieć. Nie mogła przyznać się do przesądnego niepokoju wywołanego uwagą Zacka o ich małżeństwie: zranią wiele serc, dlatego zawiśnie nad nimi klątwa. Z drugiej strony, chciała powiedzieć im choć trochę prawdy, by później łatwiej mogli ją zrozumieć, i wybaczyć jej. Spojrzała na zmartwioną twarz Katherine, potem na gniewną Teda i łamiącym się głosem zaczęła:
– Znacie powiedzenie: „jaki początek, taki koniec”? – Katherine i Ted z zaskoczonymi minami wymienili spojrzenia, więc wyjaśniła: – Wierzycie, że sprawy, które rozpoczną się pod złą gwiazdą, nieuchronnie zmierzają do nieszczęśliwego końca?
– Ja tak – powiedziała Katherine.
– A ja nie – ponuro odezwał się Ted. – Czasami coś, co zaczyna się pięknie, ma smutne zakończenie. – Pewnie opiera swe sądy na małżeństwie z Katherine, pomyślała Julie.
– Chcesz mieszać się w moje życie – twoja sprawa. Ale w ten sposób dajesz mi prawo do wypowiadania się o twoim małżeństwie. Cały problem w tym, że ono nigdy tak naprawdę się nie skończyło. Katherine to wie, ty nie dopuszczałeś do siebie tej myśli. A teraz, by odpowiedzieć ci na pytanie o cel mojej podróży do Pensylwanii – mam jeszcze minutę: Zack został wychowany przez babkę, z którą rozstał się w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach. Od tamtego czasu w sprawach osobistych nic mu się nie układało. Teraz, opuszczony przez wszystkich, próbuje rozpocząć nowe życie. Pragnę, by wreszcie spotkało go szczęście, by odnalazł spokój. I jestem przekonana – możesz nazwać to babskimi przesądami – że jeżeli uda się mi odbudować mosty spalone przez Zacka przed laty, powiedzie mu się. – W głuchej ciszy, jaka nastąpiła, widziała, jak jedno i drugie wpada w zadumę, zapewne szukając argumentów, które mogłyby ją powstrzymać. Milczeli, więc ruszyła w stronę drzwi. – Zapamiętajcie moje słowa. – By ukryć wagę następnej prośby, starała się mówić głosem zupełnie wypranym z emocji. – Świadomość, że rodzina dobrze ci życzy, pomaga… nawet jeżeli robi się rzeczy, których nie akceptuje. Gdy cię znienawidzi, czujesz się jak obłożony klątwą.