Katherine tak długo czekała na wyznanie swych wad, błaganie go o wybaczenie, że nie zamierzała pozwolić, by rycerskością, zupełnie nie na czasie, jej przeszkodził.
– To nieprawda, dobrze o tym wiesz! Mój Boże, twoja matka dała mi nawet przepis na twoje ulubione danie, a ty, gdy wreszcie je ugotowałam, nie mogłeś przełknąć kęsa. Nie zaprzeczaj! – powiedziała gwałtownie, bo już kręcił głową. – Sama widziałam, jak po moim wyjściu z kuchni wyrzucałeś gulasz do śmieci. Z pewnością w ten sam sposób pozbywałeś się wszystkiego co upichciłam. I wcale nie mam ci tego za złe.
– Nieprawda, Jadłem wszystko, co przygotowałaś – odparł gniewnie – poza gulaszem. – Przykro mi, że widziałaś, jak się go pozbywałem, ale tego dania wręcz nie znoszę!
Twarz Katherine spochmurniała.
– To miał być twój przysmak!
– Nie mój, Carla! Matce zawsze się myliło.
Nagle uderzyła ich niedorzeczność kłótni; Katherine z chichotem oparła się o drzwi.
– Dlaczego mi wtedy o tym nie powiedziałeś?
– Nie uwierzyłabyś – Westchnął głęboko. Oparł rękę obok ramienia Katherine i spróbował jeszcze raz wytłumaczyć jej to, czego nie był w stanie, gdy miała dwadzieścia jeden lat. – W jakimś momencie swego młodego życia, jako piękna i mądra córka Dilliona Cahilla, ubzdurałaś sobie, że wszystko musisz robić idealnie, lepiej niż inni. Gdy ci się nie udawało w czymś celować, wściekałaś się i nie trafiały do ciebie żadne argumenty. Uważałaś, że życie to jak haft na płótnie, tutaj każdy ścieg musi zostać wykonany dokładnie, w odpowiedniej kolejności, inaczej całość jest do niczego. Kathy – powiedział cicho. Dźwięk zdrobniałego imienia – tylko on ośmielał się tak do niej mówić – jak i sposób, w jaki wierzchem dłoni odsunął włosy z jej ramienia, rozkleiły ją na dobre. – Po ślubie chciałaś pójść do college'u nie z egoizmu ani dla kaprysu. Uważałaś, że zakłóciłaś właściwy porządek rzeczy, wychodząc za mnie przed ukończeniem studiów w tej ekskluzywnej szkole na Wschodzie. A gdy pragnęłaś tej przeklętej willi, którą twój ojciec zbudował dla nas, to nie dlatego, by kłuć w oczy całe miasto. Wierzyłaś, że odzyskamy w niej nasze szczęście… bo posiadanie takiego domu wydawało się naturalną koleją rzeczy w życiu Katherine Cahill. Oparła się o drzwi i westchnęła ze smutkiem i rozbawieniem.
– Jak po naszym rozwodzie wróciłam do college'u, przez cały rok, raz w tygodniu, chodziłam do psychoanalityka i próbowałam zrozumieć, dlaczego każde moje działanie kończy się klęską.
– I czego się dowiedziałaś?
– Mniej niż od ciebie w ciągu dwóch minut. Wiesz, co zrobiłam?
– Nie mam pojęcia, a co takiego? – Z uśmiechem potrząsnął głową.
– Pojechałam do Paryża na kurs Cordon Bleu.
– Jak ci poszło?
– Nie najlepiej – przyznała ze smutnym uśmiechem. – To jedyny raz, gdy nie udało mi się zabłysnąć, i to na zajęciach, które sama wybrałam. – Uniesieniem brwi wyraził zdziwienie.
– Zaliczyłaś?
– Wołowinę – zażartowała. Jego uśmiech sprawiał, że serce Katherine zabiło mocniej. – Ale oblałam cielęcinę.
Przez dłuższą chwilę w milczeniu uśmiechali się do siebie, po raz pierwszy od wielu lat w zgodzie.
– Pocałuj mnie – powiedziała cicho.
– Nie ma mowy. – Wyprostował się, odsunął od drzwi.
– Boisz się?
– Odczep się, do diabła! Już kiedyś spróbowałaś tej uwodzicielskiej sztuczki – nic nowego, nie zadziała.
Zignorowała cios zadany jej dumie, skrzyżowała ramiona na piersiach i patrzyła na niego z uśmiechem.
– Jak na syna pastora, nieprzyzwoicie często przeklinasz.
– Już to od ciebie słyszałem. Wyjaśniłem ci wtedy, że nie ja jestem pastorem, tylko mój ojciec. Co więcej – dodał rozmyślnie, by ją do reszty zniechęcić – gdy miałem mniej lat, byłaś dla mnie bardzo pociągająca, teraz sam wybieram sobie kobiety.
Zraniona ambicja kazała Katherine cofnąć się z przejścia. Wzięła z krzesła niedbale rzucony płaszcz i złowieszczym szeptem rzuciła:
– Czyżby?
– Żebyś wiedziała! A teraz posłuchaj dobrej rady i wracaj pędem do Dallas, do tego Haywarda Spencera czy Spencera Haywarda, czy jak mu tam. Pozwól, by wykurował twoje obolałe ego pięćdziesięciokaratowym, brylantowym naszyjnikiem, dobranym do tego niewiarygodnie wulgarnego pierścionka, jaki nosisz.
Nie zaatakowała, jak dawniej, tylko z zagadkowym spojrzeniem powiedziała:
– Już nie potrzebuję twoich pouczeń. Zapewne zdziwi cię to, ale ostatnio różne osoby, nawet Spencer, proszą mnie o radę.
– A to w jakiej dziedzinie? – zakpił. – W sprawie treści oświadczenia w kronice towarzyskiej?
– Tego już za wiele! – wybuchnęła. Rzuciła płaszcz z powrotem na krzesło. – Możesz mi dokuczać, gdy na to zasługuję, ale niech mnie diabli, jak pozwolę, byś odgrywał się za swoje seksualne zahamowania.
– Za moje co? – wrzasnął.
– Byłeś bardzo miły, całkiem na luzie, dopóki nie poprosiłam, byś mnie pocałował. Wtedy zacząłeś swoje idiotyczne pretensje. A teraz albo mnie przeproś, albo pocałuj. Albo przyznaj, że się boisz.
– Przepraszam – powiedział pośpiesznie i tak nieszczerze, że Katherine roześmiała się.
– Dziękuję – odparła słodko. Sięgnęła po płaszcz. – Przeprosiny zostały przyjęte.
W przeszłości podobna wymiana słów zakończyłaby się wielką kłótnią. Ted został wręcz porażony jej niezwykłym spokojem; wreszcie zrozumiał – ona rzeczywiście się zmieniła.
– Katherine – rzekł łagodnie – przepraszam za ten atak, naprawdę.
Skinęła głową. By się nie zdradzić, wolała nie patrzyć mu w oczy.
– Wiem. Prawdopodobnie nie zrozumiałeś, o jaki pocałunek proszę. Myślałam tylko o przypieczętowaniu naszej zgody.
Spojrzała na niego. Mogłaby przysiąc, że w jego oczach dostrzegła błysk rozbawienia. Ku jej całkowitemu zaskoczeniu skapitulował. Dłonią ujął ją pod brodę i zamruczał:
– Dobrze, pocałuj mnie, ale szybko. – Katherine uśmiechnęła się, kąciki jego ust uniosły się; ich wargi zetknęły się po raz pierwszy od trzech lat. -Przestań chichotać – rzucił ostrzegawczo.
– A ty przestań się uśmiechać – odpaliła. Ich oddechy połączyły się i to wystarczyło, by na nowo rozniecić płomień namiętności, który przez te lata ledwie przygasł. Dłonie Teda powędrowały ku jej talii; przytulił ją mocniej, jeszcze mocniej. Przywarła do niego gwałtownie.
ROZDZIAŁ 54
Kierując się wskazówkami otrzymanymi od człowieka z wypożyczalni samochodów przy małym lotnisku w Ridgemont, nie miała żadnych kłopotów z odnalezieniem domu, w którym Zack spędził dzieciństwo. Umieszczona na wysokim wzgórzu rezydencja, jakby przeniesiona z czasów Tudorów, nadal zamieszkana przez Margaret Stanhope, była, według słów człowieka z wypożyczalni, punktem orientacyjnym w okolicy. Julie rozglądała się za fantazyjnego kształtu kolumnami z cegły, które, jak jej powiedziano, miały stać u wlotu na drogę dojazdową. Zobaczyła je po lewej stronie i zaraz skręciła z szosy.
Teraz jechała szeroką aleją, wspinającą się pośród drzew na sam szczyt wzgórza i rozmyślała nad słowami Zacka o dniu, w którym opuścił to miejsce. „Od tej chwili byłem wydziedziczony. Oddałem kluczyki od samochodu i zszedłem ze wzgórza na szosę”. Miał długą drogę, pomyślała ze smutkiem. Rozglądała się wkoło, starała się wyobrazić sobie, co czuł i co miał przed oczyma tamtego dnia.
Po pokonaniu ostatniego zakrętu wjechała w szeroki łuk drogi prowadzącej na sam szczyt. Mijała tereny, latem pokryte pewnie starannie przystrzyżoną trawą, olbrzymie drzewa, teraz pozbawione liści. Płaski, obszerny dom z kamienia przytłaczał surowością. Zaparkowała na ceglanym podjeździe przed schodami frontowymi. Nie zadzwoniła wcześniej, bo nie chciała wyjawiać celu wizyty przez telefon i tym samym dać babce Zacka możliwość wykręcenia się od przyjęcia niechcianego gościa.