„Gdyby w porę otrzymał pomoc, Rachel Evans nie leżałaby w grobie… Dla własnego dobra, wydaj go. Inaczej będzie następna ofiara, a ty resztę życia spędzisz targana poczuciem winy, jak ja…”
Dobrze znana, urokliwa twarz Tony'ego Austina stanęła jej przed oczami. Jego czarujący, pełen seksu uśmiech. Już nigdy się nie uśmiechnie. Był martwy. Podobnie jak Rachel Evans i Justin Stanhope. Zamordowany.
Usłyszała głos Matta Farrella: „Znaleźliśmy dowody wskazujące na Dianę Copeland… Emily McDaniels… Tommy'ego Newtona”.
Julie sięgnęła do szuflady komody, wyjęła list Zacka i przytuliła do piersi; nie musiała czytać – znała na pamięć każde słowo. Pochyliła się, ramiona wsparła na brzuchu, kołysała się tam i z powrotem, rozpaczliwie, bez jednej łzy. Przytulała list, powtarzała w ciemności jego imię.
Z salonu dobiegły ją przytłumione głosy. Powoli wydobywała się z przepaści, w której nie istniało nic poza udręką. Zmusiła się, by wstać. Już wyraźniej słyszała głosy, głosy bliskich. Oni nie zawiodą… zrozumieją… poradzą… pomogą…
ROZDZIAŁ 60
Widok wchodzącej do salonu Julie ojciec przerwał rozmowę z Tedem i Katherine. Poruszała się sztywno, jak w odrętwieniu, list, który zamierzała im zostawić, kurczowo ściskała w ręce.
– Matkę posłałem do domu – usłyszała słowa ojca.
Skinęła głową.
– To dobrze. – Jeszcze przez chwilę mięła w dłoniach kartkę, potem podała mu. Rozpostarł list tak, by Ted także mógł czytać. – Ja… miałam się jutro z nim spotkać… na zawsze – wyjąkała Julie.
Ted obrzucił siostrę gniewnym, potępiającym spojrzeniem.
– To prawda – potwierdziła, zanim zdążył otworzyć usta.
Ruszył w jej stronę. Gdy dotknął jej ramienia, gwałtownie odskoczyła.
– Zabierz ręce! – krzyknęła histerycznie. Kurczowo przytrzymywała się oparcia krzesła. – Nie dotykaj mnie! – Przeniosła wzrok na posępną twarz ojca, smutniejącą w miarę czytania. Skończył, odłożył list i wstał. – Pomóż mi! – prosiła załamującym się głosem. – Proszę, pomóż. Zawsze wiedziałeś, jak należy postąpić. Muszę wybrać właściwą drogę. Niech mi ktoś pomoże! – zawołała w stronę walczącej ze łzami Katherine, potem błagalnie spojrzała na Teda.
Nagle znalazła się w ramionach ojca. Dłonie uspokajająco gładziły jej plecy, jak wtedy, gdy jako mała dziewczynka szukała u niego pociechy.
– Ty już wiesz – powiedział szorstko. – Tego człowieka trzeba powstrzymać. Ted, jesteś przecież prawnikiem – zwrócił się do syna. Do głębi wstrząśnięty, zdawał się odzyskiwać panowanie. – Wymyśl jak, bez narażania Julie, najlepiej załatwić tę sprawę.
Ted zawahał się.
– Najlepszy będzie Paul Richardson. Mogę do niego zatelefonować i spróbować jakoś się dogadać. Julie wyda Benedicta, a Richardson dopilnuje, by nie oskarżono jej o współudział. Żadnych dociekliwych pytań.
Julie otrząsnęła się z odrętwienia. W jej głosie zabrzmiało przerażenie:
– Powiedz Paulowi, że nie wyjawię, kto przekazał mi wiadomość, gdzie mam się spotkać z Zackiem, kto mi pomagał! – Pomyślała o Farrellach i o roześmianym młodym człowieku, który przyprowadził samochód. Wszyscy tak lojalni wobec Zacka, a on zawiódł ich zaufanie! Bo jest chory, bo nie może się opanować. – Jeżeli do niego zadzwonisz – powtórzyła, starając się mówić spokojnym głosem – musi się zgodzić, że nie przekażę innych informacji poza miejscem spotkania. Nikogo więcej nie wmieszam, nie ma mowy!
– Tkwisz w tym po uszy, a martwisz się, jak chronić innych! – wybuchnął Ted. – Czy zdajesz sobie sprawę, jak Richardson mógłby z tobą postąpić? Od razu zakuć w kajdanki!
Julie już otwierała usta, ale wolała odejść bez słowa. Nie miała siły na dalsze rozważania o konsekwencjach swojego postępowania. Poszła do kuchni i ciężko opadła na krzesło. Nie chciała być obecna przy telefonicznej rozmowie z Richardsonem, potwierdzającej jej judaszowy czyn. Ramionami Julie wstrząsnął cichy szloch, zakryła dłońmi twarz, łzy, z którymi tak długo walczyła, popłynęły gorącymi strugami.
– Wybacz mi, kochanie – płakała rozpaczliwie – nie chciałam…
Katherine wcisnęła jej w dłoń chusteczkę, potem usiadła naprzeciwko, milczącą obecnością dodając otuchy.
Nim do kuchni wszedł Ted, Julie udało się nieco pozbierać.
– Richardson zgodził się, będzie tu za trzy godziny. – Na dźwięk wiszącego na ścianie telefonu Ted odwrócił się, gwałtownie chwycił słuchawkę.- Tak, jest tutaj, ale nie odbiera telefonów… – Zmarszczył czoło i słuchał w milczeniu, potem zakrył dłonią mikrofon i powiedział do Julie: – Jakaś Margaret Stanhope, mówi, że to pilne.
Julie skinęła głową, wyciągnęła rękę…
– Dzwoni pani, by szydzić, pani Stanhope? – zapytała gorzko.
– Nie – odpowiedziała kobieta. – Dzwonię, by cię prosić, błagać, byś go wydała, zanim zginie następny niewinny człowiek!
– Niech pani przestanie nazywać swojego wnuka „on”, ma na imię Zack! – gwałtownie wybuchnęła Julie.
Jej rozmówczyni głęboko westchnęła. Gdy znów odezwała się, w jej głosie zabrzmiała rozpacz, podobna do tej, jaką odczuwała Julie.
– Jeżeli wiesz, gdzie jest Zack – poprosiła błagalnym tonem – zaklinam cię, powstrzymaj go.
Na dźwięk udręki w tym dumnym głosie wrogość Julie zniknęła.
– Dobrze, zrobię tak – szepnęła.
ROZDZIAŁ 61
– W imieniu załogi lotu 614 dziękuję państwu za skorzystanie z usług Aero-Mexico – powiedziała stewardesa. – Proszę pamiętać – dodała wesoło – jesteśmy linią, z którą przylatujecie na miejsce dwadzieścia minut przed podaną godziną. – Dalej mówiła już profesjonalnym tonem. – Proszę pozostać na miejscach i nie rozpinać pasów do zatrzymania się maszyny przy terminalu.
Julie siedziała pomiędzy Tedem a Paulem, w tylnym rzędzie zatłoczonego samolotu. Kurczowo ściskała dłoń brata, jej żołądek protestował przeciwko gwałtownemu hamowaniu maszyny. Za chwilę podstawiono trap. Serce Julie krzyczało, że popełnia błąd, ale sumienie upierało się: postępujesz właściwie. W tym krzyżowym ogniu czuła się zupełnie zagubiona. Paul Richardson zauważył gwałtowne falowanie jej piersi, krótki oddech. Ujął jej drugą rękę.
– Spokojnie, kochanie – powiedział niskim, uspokajającym głosem. – Już prawie po wszystkim. Na lotnisku obstawiono każde wyjście.
Julie oderwała wzrok od wstających i zbierających manatki pasażerów.
– Nie mogę tego zrobić, nie potrafię! Zaraz zwymiotuję. Paul mocniej ścisnął jej wilgotną dłoń.
– Oddychaj głęboko – poradził. Zmusiła się do posłuchania go.
– Nie pozwól zrobić mu krzywdy! – rzuciła rozpaczliwym szeptem. – Obiecałeś.
Pasażerowie powoli opuszczali samolot. Paul położył dłoń na ramieniu Julie i delikatnym uściskiem przypomniał, by wstała. Odsunęła się.
– Obiecaj mi jeszcze raz, że nie pozwolisz, by spotkało go coś złego!
– Nikt nie zamierza go krzywdzić, Julie – mówił jak do wystraszonego dziecka. – Po to tu jesteś. Chciałaś upewnić się, że nic mu się nie stanie, a Benedict, z obawy o ciebie, nie będzie taki skory do stawiania oporu.
Potrząsnęła głową. Paul, holując ją za łokieć, przesuwał się do przodu.
– No to wspaniale – powiedział. – Od tej chwili Ted i ja będziemy trzymać się krok za tobą. Moi ludzie obstawili cały dworzec lotniczy, są też na zewnątrz, a twoje bezpieczeństwo jest dla nich najważniejsze. Jeżeli Benedict zacznie strzelać, osłonią cię własnymi ciałami.