Katherine podała mu szklankę z sokiem.
– Wypij, zanim opowiesz resztę. – Wyprostował się z uśmiechem wdzięczności, jakby od dawna odczuwał pragnienie, ale nie miał sił sięgnąć po napój. – Czy to już koniec tej historii? – zapytała, gdy wypił do dna.
Pokręcił przecząco głową i znowu usiadł jak przed chwilą: pochylony do przodu, z łokciami wspartymi na kolanach. Utkwił wzrok w obracanej w dłoniach szklance.
– To była dopiero ta lepsza część.
– A jak wyglądała gorsza? – spytała Katherine głosem rozedrganym z przerażenia.
– Nastąpiła kilka chwil później, gdy wyprowadzali Benedicta z hali przylotów. Hadley, dyrektor więzienia w Amarillo – wyjątkowo sadystyczny drań – zatrzymał się, by „podziękować” Julie.
– Co w tym sadystycznego?
– By zrozumieć, musiałabyś widzieć ten uśmiech. W obecności Benedicta Hadley przedstawił to tak, jakby cały pomysł, łącznie ze spotkaniem w Meksyku, był autorstwa Julie.
Katherine odruchowo przycisnęła dłonie do piersi; Ted ze zrozumieniem kiwnął głową.
– Sama widzisz, nic dziwnego, że Benedict też uwierzył. Jezu, ten wyraz jego twarzy! Wyglądał… jak ogarnięty żądzą mordu – nic innego nie przychodzi mi do głowy na opisanie jego miny, a nawet to słabo oddaje obraz prawdy. Zrobił krok w stronę Julie – może chciał się odwrócić – nie wiem, w każdym razie Federales wykorzystali to jako pretekst do bezlitosnego pobicia go. Julie jak szalona rzuciła się na Hadleya. Dzięki Bogu zaraz zemdlała.
– Dlaczego Paul Richardson ich nie powstrzymał?
Ted zmarszczył czoło i odstawił szklankę.
– Miał związane ręce. Dopóki byliśmy po meksykańskiej stronie, musiał przymykać oczy na ich metody. Zresztą FBI nie paliło się zbytnio do tej sprawy, a musieli się nią zająć tylko z powodu zarzutu o przestępstwo federalne – porwanie. Nadspodziewanie gładko rząd meksykański wyraził zgodę na współpracę, ale dopóki nie przekażą Benedicta stronie amerykańskiej, cała władza nad nim znajduje się w rękach Federales.
– Jak długo potrwa ta sytuacja?
– W tym przypadku sprawa rozstrzygnie się szybko. Zazwyczaj Meksykanie odstawiają zatrzymanego do granicy samochodem, ale Paul namówił ich, by przetransportowali więźnia samolotem. Odlecieliśmy z Mexico City niemal równocześnie. Jeszcze zanim opuściliśmy lotnisko, Federales przypomnieli sobie nagle o czymś takim jak opinia publiczna – dodał z sarkazmem. – Obchodzili teren i konfiskowali każdy film, jaki wpadł im w łapy. Paul zdobył kilka taśm, które przeoczyli. Nie dlatego, by tak dbał o opinię meksykańskiej policji, ale nie chciał, by oglądano Julie. Widziałem jeden film: kamera, przez prawie cały czas, była skierowana na Benedicta – miejmy nadzieję, że bohaterem pozostałych także jest on.
– Spodziewałam się, że Paul przyjedzie tu razem z Julie.
Ted potrząsnął głową.
– Musiał zaczekać na granicy i odebrać Benedicta od Meksykanów, potem przekaże go Hadleyowi.
Katherine przez chwilę badawczo spoglądała mu w twarz.
– Czy to wszystko?
– Niezupełnie – powiedział pełnym napięcia głosem – jest jeszcze jeden bolesny dla niej szczegół.
– Co takiego?
– To! – Sięgnął do kieszeni koszuli. – Benedict miał przy sobie obrączkę. Odebrał mu ją Hadley i oddał – wydawało się, z wielką przyjemnością – Julie. – Rozprostował zaciśniętą pięść i rzucił pierścionek na dłoń Katherine. Patrzył, jak jej oczy rozszerzają się, potem napełniają łzami.
– O, mój Boże! – szepnęła. Wpatrywała się w połyskującą na jej dłoni, wysadzaną brylantami obrączkę. – Najwyraźniej chciał ofiarować jej coś niezwykłego, pięknego.
– Robisz się sentymentalna – rzucił Ted, ale jego głos też zadrżał wzruszeniem. – Nie zapominaj, to szaleniec i morderca.
– Wiem. – Z westchnieniem skinęła głową.
Powędrował spojrzeniem od obrączki do olbrzymiego brylantu na palcu lewej dłoni Katherine.
– W porównaniu z tą bryłą, jaką nosisz, jest niepokaźna.
Roześmiała się przez łzy.
– Wielkość to nie wszystko, a zresztą nie mógłby pozwolić jej na noszenie takiego pierścienia, natychmiast przyciągaliby uwagę wszystkich, gdziekolwiek by się pokazali. Więc kupił właśnie taką – rozmyślała na głos.
– Zwykła obrączka wysadzana brylancikami – próbował zbagatelizować Ted.
Katherine pokręciła przecząco głową.
– Nie ma w niej nic pospolitego. Jest z platyny, no i jeszcze te zdobiące ją wkoło kamyki.
– I co z tego? Są drobne – wypalił Ted. Odetchnął z ulgą, bo choć na chwilę oderwali się od męczącego tematu.
– Wielkość to nie wszystko – powtórzyła, obracając obrączkę w palcach. – Te kamienie są wyjątkowo piękne, o niespotykanymi szlifie.
– Kwadratowe.
– Prostokątne. Ten szlif nazywa się „promienisty”. – I już ciszej dodała: – On ma doskonały gust.
– To obłąkany morderca!
– Masz rację – zgodziła się. Odłożyła obrączkę na stół. Uniosła głowę – przed sobą widział kobietę, której uroda kiedyś wręcz go poraziła, pozbawiła zdolności rozsądnego myślenia. Teraz Katherine była inna… starsza, łagodniejsza, słodsza… zatroskana innymi, nie tylko sobą. I o wiele bardziej godna pożądania. – Nie zaczynaj winić siebie za to, że Julie cierpi – powiedziała łagodnie. – Uratowałeś ją od życia w piekle. Ona o tym wie.
– Dziękuję – rzekł cicho. Wyciągnął ramię wzdłuż oparcia sofy, z zamkniętymi oczyma odchylił głowę. – Taki jestem zmęczony, Kathy. – Jego ciało, jakby bez aprobaty wyczerpanego umysłu, zareagowało na wspomnienia. Dłoń zaczęła krążyć wokół jej ramienia, przyciągnął ją bliżej. Dopiero gdy policzkiem przywarła do jego piersi, przytuliła się, uświadomił sobie jej bliskość- jeszcze niewinną.
– Mieliśmy tyle szczęścia, ty i ja – szepnęła. – Poznaliśmy się, zakochaliśmy w sobie od pierwszego wejrzenia, wzięliśmy ślub. A potem wszystko zmarnowaliśmy.
– Wiem. – Bolesny żal, jaki usłyszał we własnym głosie, sprawił, że popatrzył na Katherine gniewnym wzrokiem. Z jej poważnej twarzy wyczytał, że pragnie, aby ją pocałował.
– Nie – powiedział twardo i zamknął oczy.
Potarła policzkiem o jego pierś. Opór Teda zaczynał słabnąć.
– Przestań! – rzucił. – Bo wstanę i pójdę spać do drugiego pokoju. – Natychmiast znieruchomiała, ale nie oderwała się od niego, nie wybuchnęła gniewem! Jeszcze przed chwilą był odrętwiały ze zmęczenia, teraz, choć jego umysł nadal pozostawał w marazmie, ciało ożywało, słowa padały jakby wbrew woli. – Albo wstawaj – rzucił z zamkniętymi oczami – albo zdejmij ten pierścionek.
– Czemu?
– Bo niech mnie szlag, jeżeli będę się kochał z tobą, gdy masz na palcu prezent od innego…
Diament sprzed bilionów lat, wyceniony na jedną czwartą miliona dolarów, bezceremonialnie rzucony uderzył o blat stolika. Głos Teda przypominał ni to śmiech, ni jęk:
– Jesteś jedyną kobietą na świecie, Kathy, która tak traktuje piękne klejnoty.
– Jedyną, przeznaczoną tobie. – Ted odchylił głowę i przymknął oczy. Starał się zignorować prawdę tych słów, ale dłonią już otulał jej kark, palce wślizgiwały się we włosy, unosiły jej twarz. Otworzył oczy i spojrzał na nią. Myślał o miesiącach wspólnego życia – wspólnego piekła… i tej zimnej pustce… bez niej. Ujrzał łzę zbierającą się w kąciku jej oka.