Nieco udobruchany zachowaniem młodych, Ted powiedział:
– To dotyczy wszystkich. Wracajcie do środka, zbierzcie wszystkie prochy i co jeszcze tu macie, i przynieście do salonu. – Teraz zwrócił się do Katherine, która obserwowała go z dziwnym, tajemniczym uśmiechem.
– Pani też, panno Cahill. Jej uśmiech stał się cieplejszy.
– Bardziej podobała mi się „Kathy” – zabrzmiało niemal nieśmiało. W świetle księżyca pozłacającym jej włosy, w seksownym bikini, z tajemniczym uśmiechem madonny wyglądała tak słodko, że Ted musiał przywołać się do porządku: jest za młoda, a także zbyt bogata i rozpuszczona.
Pamiętanie o tym przychodziło mu z coraz większym trudem w następnych dniach, bo Katherine Cahill demonstrowała cały upór odziedziczony po przodkach pionierach, którzy musieli przewędrować pół kontynentu, nim zdobyli prawa do teksańskich pól naftowych. Gdziekolwiek Ted się udawał i niezależnie od tego, jak chłodno ją traktował, zawsze była w pobliżu. Towarzyszyła mu, gdy wieczorem wychodził z biura i udawał się do domu, wypytywała o pracę, zapraszała na kolację; przychodziła do biura i prosiła o radę, bo właśnie kupowała samochód; w porze lunchu siadała przy stoliku naprzeciw i udawała, że spotkali się całkowicie przypadkowo. Po trzech tygodniach bezowocnych sztuczek przeprowadziła ostateczne, desperackie natarcie: pewnego wieczora, o dziesiątej, po upewnieniu się, że Ted ma dyżur, zgłosiła na posterunku włamanie do domu.
Gdy zjawił się na miejscu zdarzenia, stała w drzwiach ubrana w uwodzicielską, długą szatę z czarnego jedwabiu, z tacą pełną kanapek w jednej ręce i przygotowanym specjalnie dla niego drinkiem w drugiej. Ted, gdy zrozumiał, że zgłoszenie było z jej strony dziecinnym wybiegiem, by go do siebie przywieść, stracił cierpliwość. Choć bardzo jej pragnął, nie mógł przecież jak gdyby nic zasiąść z nią do stołu, by potem bez skrupułów wykorzystać. Co mu więc pozostało – rozzłościł się.
– Czego ty, u diabła, ode mnie chcesz, Katherine?
– Byśmy razem zjedli tę wspaniałą kolację, jaką dla ciebie przygotowałam. – Cofnęła się i gestem dłoni wskazała na oświetlony świecami stół w jadalni, połyskujący szkłem i srebrem.
Ku swemu przerażeniu Ted odkrył, że rozważa przyjęcie propozycji. Pragnął patrzyć na jej twarz w świetle świec, smakować wino chłodzące się w srebrnym wiaderku; pragnął jeść powoli, delektować się każdym kęsem i cierpliwie czekać, bo wiedział – deserem będzie ona. Pragnął jej tak bardzo, że z trudem powstrzymał się od wzięcia jej w ramiona. Zebrał siły i z całą surowością, na jaką potrafił się zdobyć, zaatakował jedyny słaby, jego zdaniem, punkt dziewczyny – młodość.
– Przestań się zachowywać jak infantylna, rozpuszczona smarkula!- Starał się zagłuszyć żal, gdy Katherine cofnęła się, jakby dostała w twarz. – Nie wiem, u diabła, czego ode mnie chcesz ani co zamierzasz zdziałać tymi wygłupami, ale marnujesz czas, swój i mój.
Wyglądała na wstrząśniętą, jednak nie unikała jego wzroku. Podziwiał jej spokój w obliczu tak bezceremonialnej odmowy.
– Tamtego wieczora, kiedy przyjechałeś i przerwałeś nasze przyjęcie, zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia – wyznała.
– Bzdura, ludzie nie zakochują się w ciągu pięciu minut!
Udało jej się uśmiechem zbyć oklepany frazes. Nie kapitulowała.
– Przecież gdy mnie pocałowałeś, wtedy, tamtego wieczora, musiałeś poczuć coś mocnego, szczególnego i…
– Najzwyklejszą, pospolitą żądzę – przerwał brutalnie. – Więc daj sobie spokój z tym infantylnym wyobrażeniem miłości i przestań mnie dręczyć. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
– Tak – powiedziała drżącym głosem – aż nadto. – Zrezygnowana kiwnęła głową.
Ted zrobił krok w kierunku drzwi, ale zatrzymała go.
– Jeżeli naprawdę chcesz, bym o tobie… o nas zapomniała, to pewnie żegnamy się na zawsze.
– Tak właśnie jest – powiedział krótko.
– Więc pocałuj mnie na pożegnanie, a wtedy ci uwierzę. To mój warunek.
– Rany boskie! – wybuchnął, ale spełnił jej warunek. A raczej własne pragnienie. Przyciągnął ją do siebie, wziął w ramiona i pocałował z rozmyślną brutalnością, z całą siłą ustami napierając na miękkie wargi dziewczyny. Potem odsunął ją od siebie, choć wszystko w nim Protestowało przeciwko temu, co zrobił… i czego nie zrobił.
Grzbiet dłoni przycisnęła do obolałych warg i popatrzyła na niego z goryczą.
– Kłamca – powiedziała. I zamknęła drzwi.
Przez następne dwa tygodnie Ted ciągle łapał się na tym, że gdziekolwiek się znalazł, rozglądał się za Katherine. Czy miał wolne, patrolował okolicę, czy odwalał papierkową robotę, jeżeli nie dostrzegł w pobliżu jej lub jej samochodu- białej corvetty, czuł się… oszukany.
Pewnie opuściła Keaton, pomyślał, i wybrała się do miejsc zwykle odwiedzanych latem przez znudzone, bogate dziewczęta. Ale dopiero dwa tygodnie później, gdy wezwano go do włamania niedaleko jej domu, zrozumiał, do jakiego stopnia dziewczyna zawładnęła jego myślami. Wjechał na wzgórze, którego żaden włamywacz o zdrowych zmysłach nie forsowałby na piechotę, pod jej dom, pod pretekstem sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku. W oknie od tyłu paliło się światło. Wysiadł z wozu… powoli, niechętnie, jak gdyby jego nogi wiedziały o tym, czego rozum nie chciał przyjąć: to, co się teraz zacznie, może trwać długo i skończyć się fatalnie.
Uniósł rękę do dzwonka i zaraz opuścił. To szaleństwo, pomyślał i odwrócił się, by odejść. Wtedy frontowe drzwi otworzyły się i stanęła w nich ona. Nawet w prostej, różowej bluzeczce i białych szortach Katherine Cahill wyglądała tak czarująco, aż zapierało dech. Jednak tego wieczora zachowywała się inaczej, jej poważny, miękki głos brzmiał mniej zalotnie, bardziej szczerze.
– Czego pan sobie życzy, oficerze Mathison?
W obliczu jej spokojnego, dojrzałego sposobu bycia Ted poczuł się jak głupiec.
– W okolicy miało miejsce włamanie – udało mu się wykrztusić – niedaleko stąd. Przyjechałem sprawdzić…
Z niedowierzaniem patrzył na zamykające się mu przed nosem drzwi. I zaraz usłyszał własny głos:
– Katherine! Przestań…
Drzwi otworzyły się. Zobaczył Katherine uśmiechniętą, z głową przechyloną na bok.
– Czego sobie życzysz? – powtórzyła, śmiało patrząc mu w oczy.
– Boże! Sam nie wiem…
– Ależ wiesz. Co więcej – mówiła z przekorą w głosie – nie sądzę, by syn wielce szanowanego w Keaton wielebnego Mathisona powinien kłamać w sprawach swych uczuć i używać słów takich jak „bzdura” czy wymieniać imię Boga nadaremnie.
– A więc o to chodzi? – wybuchnął Ted, zupełnie wytrącony z równowagi. Uniknie losu, jaki za chwilę mógł sobie zgotować, pomyślał. – Uważasz, że spanie z synem duchownego dostarczy ci dodatkowej podniety? Chciałabyś dowiedzieć się, jak my uprawiamy miłość?
– Czy ktoś tu wspominał o seksie, panie oficerze?
– Teraz rozumiem – ciągnął oburzonym głosem – podniecają cię gliniarze. Wydaje ci się, że ze mnie to taki Bruce Willis i myślisz, że przespanie się z…
– A ty znowu o seksie! Nie potrafisz myśleć o niczym innym?
Zakłopotany i zły na siebie, wsunął ręce do kieszeni i popatrzył na nią z wściekłością.
– Jeżeli nie chodzi ci o seks ze mną, to o co, do cholery?
Wyszła na werandę, opanowana i pewna siebie. Nie czekał na odpowiedź, złapał ją za ramię i przyciągnął bliżej swego zgłodniałego ciała. Wyszeptała:
– O małżeństwo. I przestań wreszcie przeklinać.
– O małżeństwo?! – wybuchnął.