Выбрать главу

– Wysiadaj – polecił Zack.

– Mam wysiąść i zamarznąć na śmierć?! A więc to przez cały czas planowałeś! Żebym dowiozła cię aż tutaj, a potem zginęła z zimna w śniegu. – Żadna ze zgryźliwych uwag, jakimi dręczyła go przez cały dzień, nie była w stanie popsuć jego dobrego humoru, ale teraz udało się. Zack zacisnął szczęki, a gdy się odezwał, w jego głosie brzmiał zimny gniew.

– Wysiadaj – warknął – sam poprowadzę przez most. Jeżeli wytrzyma, przejdziesz pieszo i wsiądziesz na drugim brzegu.

Julie nie trzeba było długo namawiać. Ciasno otuliła się swetrem, otworzyła drzwi i wysiadła. O dziwo! Poczucie bezpieczeństwa szybko przerodziło się w inne – absurdalne w tych okolicznościach. Patrzyła, jak Zack przesuwa się na miejsce kierowcy i czuła coraz większe wyrzuty sumienia. Wstydziła się swojego tchórzostwa i równocześnie niepokoiła o jego bezpieczeństwo. A wszystko zanim jeszcze sięgnął do tyłu, wyciągnął jej kurtkę i dwa koce Carla i podał przez otwarte drzwi ze słowami:

– Owiń się porządnie. Jeżeli most runie, poszukaj węższego miejsca i przeskocz na drugi brzeg. Na szczycie tego wzgórza znajdziesz dom z telefonem i całą masą żarcia. Możesz przeczekać tam śnieżycę i wezwać pomoc.

Powiedział „jeżeli most runie” z kamiennym wyrazem twarzy, bez cienia emocji w głosie. Julie przeszedł dreszcz: Zachary Benedict ryzykował życie z całkowitą obojętnością! Jeżeli most się załamie, razem z samochodem wyląduje w wezbranym, lodowatym potoku. Przytrzymała klamkę, by nie zatrzasnął drzwi.

– Jeżeli nie wytrzyma – rzekła – podam ci linę albo gałąź, cokolwiek, żebyś mógł wydostać się na brzeg.

Nie słuchał do końca, zatrzasnął drzwi. Julie, drżąc z zimna, ciaśniej otuliła się kurtką i przycisnęła do piersi koce. Przez chwilę koła samochodu obracały się w śniegu, potem złapały podłoże i pojazd, cal po calu, zaczął posuwać się do przodu. Julie brnęła przez śnieg w stronę mostu i modliła się w duchu. Na brzegu zatrzymała się i spojrzała na rwącą wodę, próbując ocenić głębokość. W dole zakłębiło się, po chwili podrzucany prądem konar znalazł drogę. Wyszukana na brzegu, długa na osiem stóp gałąź nie sięgnęła dna. Strach przeszedł w panikę.

– Zaczekaj! – krzyknęła poprzez wyjący wiatr – możemy zostawić samochód i przejść piechotą! – Nawet jeśli usłyszał, nie reagował. Silnik zawył mocniej, koła zabuksowały w śniegu, potem złapały przyczepność i rozkołysany samochód skoczył do przodu; nabierając prędkości, szykował się do pokonania zwałów śniegu, zalegających most. Nagle Julie usłyszała trzask pękających desek. – Zatrzymaj się! Most cię nie utrzyma! Wysiadaj! Wysiadaj z wozu… – krzyczała.

Za późno! Blazer, zmiatając zderzakiem śnieg, powoli toczył się po trzeszczącym moście; koła obracały się w miejscu i zaraz łapały przyczepność; napęd na cztery koła robił swoje.

Opatulona w koce, obsypana płatkami śniegu stała jak sparaliżowana, porażona niemożnością działania, zmuszona do patrzenia na coś, czemu w żaden sposób nie mogła zapobiec.

Odetchnęła dopiero w chwili, gdy samochód i jego szalony kierowca znaleźli się w bezpiecznym miejscu, a wtedy ogarnęła ją przekorna wściekłość – znów naraził ją na emocje, jakich na pewno nie poszukiwała! Odczuwała pustkę. Niepewnym krokiem przeszła przez most, otworzyła drzwi samochodu od strony pasażera i wsiadła.

– No to dotarliśmy – powiedział Zack.

– Dotarliśmy, dokąd? – Popatrzyła na niego ze złością. Odpowiedź otrzymała kilka chwil później, po pokonaniu ostatniego ostrego zakrętu, pod samym szczytem. Na górze, pośrodku polany, zasłonięty przed ludzkim wzrokiem przez rozłożyste sosny, stał wspaniały dom, wzniesiony z kamienia, drewna cedrowego, z drewnianymi tarasami i olbrzymimi oknami.

– To tutaj – oznajmił Zack.

– Kto, na Boga, zbudował go na takim odludziu, jakiś pustelnik?

– Najwyraźniej ktoś, kto lubi samotność.

– Twój krewny? – spytała, nagle usposobiona podejrzliwie.

– Nie.

– Czy właściciel wie, że zamierzasz użyć tego miejsca na kryjówkę przed policją?

– Za dużo tych pytań. – Zatrzymał samochód przed samym domem i wysiadł. – Ale odpowiedź brzmi nie. – Obszedł samochód i otworzył przed nią drzwi. – Chodźmy.

– Chodźmy? – wybuchnęła, wciskając się głębiej w fotel. – Mówiłeś, że jak już cię dowiozę na miejsce, będę mogła odejść.

– Kłamałem.

– Ty… draniu, uwierzyłam ci! – krzyknęła. Ale ona także kłamała. Przez cały dzień próbowała rozpaczliwie nie słuchać tego, co podpowiadał jej rozsądek: zatrzyma ją przy sobie, by nie mogła wskazać policji miejsca, gdzie się ukrył. Przecież jeżeli teraz puściłby ją wolno, nic nie mogłoby jej powstrzymać!

– Julie – powiedział, całą siłą woli starając się zachować spokój – nie pogarszaj swojej sytuacji. Zostaniesz tu przez kilka dni, a to nie najgorsze miejsce do spędzenia czasu.

Sięgnął przez nią, wyrwał kluczyki ze stacyjki i ruszył w stronę domu. Przez jedną krótką chwilę siedziała w wozie, zbyt wściekła i nieszczęśliwa, by zaprotestować. Ale co można było robić? Przełknęła łzy bezsilności i wysiadła. Trzęsąc się z zimna w lodowatych porywach wiatru, ruszyła za nim. Ostrożnie stawiała stopy w wysokich do kolan kraterach, jakie pozostawiał w kopnym śniegu leżącym wokół domu. Za jego przykładem zatrzymała się, skrzyżowała na piersiach ramiona i z zaciekawieniem patrzyła, jak naciska klamkę. Drzwi ani drgnęły, najwyraźniej zamknięte na klucz. Szarpnął mocniej – nic z tego. Z rękami na biodrach rozejrzał się wokół, przez chwilę nad czymś się zastanawiał. Julie ogarniały dreszcze, zaczynała szczękać zębami.

– I… i co… teraz? – zapytała. – Ja…k masz zamiar do…stać się do… środka?

Rzucił jej ironiczne spojrzenie.

– A jak myślisz? – Nie czekał na odpowiedź, tylko odwrócił się i skierował w stronę tarasu przy frontowej ścianie domu. Julie posłusznie podreptała za nim, zmarznięta i zła.

– Zamierzasz włamywać się przez okno? – spytała oburzona. Spojrzała na olbrzymie tafle szkła sięgające do samego dachu, co najmniej dwadzieścia pięć stóp ponad nimi. – Jeżeli zbijesz coś takiego, odłamki szkła posiekają cię na kawałki.

– Nie ciesz się na zapas – powiedział. Popatrzył z uwagą na kilka śnieżnych pagórków, najwyraźniej coś ukrywających. Rozkopał jeden i odsłonił sporych rozmiarów donicę, potem przeniósł ją pod tylne drzwi domu.

– Co robisz?

– Zgadnij.

– Skąd mam wiedzieć – wybuchnęła. – To ty jesteś kryminalistą, nie ja.

– To prawda, ale skazano mnie za morderstwo, a nie włamanie.

Z niedowierzaniem patrzyła, jak Zack próbuje rozkopać zmarzniętą ziemię, a potem, gdy nic z tego nie wyszło, rozbija gliniane naczynie o ścianę domu i rozsypuje zawartość na śniegu przed drzwiami. Na koniec przyklęknął i zaciśniętą w pięść dłonią rozbijał grudki ziemi. Zdumienie Julie rosło.

– Czyżby mały napad szału? – zapytała.

– Nie, panno Mathison – odparł z demonstracyjną flegmą. Rozgniatał w palcach grudkę po grudce. – Szukam klucza.

– Ktoś, kogo stać na taki dom i doprowadzenie drogi przez całą górę, nie jest chyba taki głupi, by klucz trzymać w doniczce na kwiaty! Marnujesz czas.

– Zawsze jesteś taką jędzą? – spytał z irytacją.

– Jędzą?! – W głosie Julie zabrzmiała uraza. – Kradniesz mi samochód, mnie zatrzymujesz jako zakładniczkę, grozisz śmiercią, a teraz masz czelność krytykować moje zachowanie? – Przerwał jej tyradę, triumfalnie unosząc w ręce oblepiony błotem, srebrzysty przedmiot.