Klucz! Włożył go do zamka i przekręcił. Otworzył drzwi i pełnym galanterii gestem zaprosił Julie do środka.
– Pocieszająca wiadomość. W takim razie dotarło do ciebie, że możesz biegać po całym domu…
– Czyżby? Jak tresowany wyżeł?
– Niezupełnie – odparł Zack. Kąciki ust wykrzywił w uśmiechu i z uznaniem popatrzył na jej gęste, falujące, kasztanowego koloru włosy i szczupłą, pełną wdzięku postać. – Bardziej jak niesforny, irlandzki seter.
Julie otworzyła usta, by uszczypliwie zripostować, ale słowa rozpłynęły się w szerokim ziewnięciu.
ROZDZIAŁ 23
Smakowity zapach pieczonego na grillu steku wyrwał Julie z głębokiego snu. Z niejasnym uczuciem, że olbrzymie łoże, na którym leży, nie jest jej własnym, przewróciła się na plecy, zupełnie zdezorientowana. W nieznanym pokoju panowały iście atramentowe ciemności. Przetarła oczy i spojrzała w drugą stronę, szukając źródła bladego światła, przebijającego się przez coś, co okazało się szparą w zasłonach. Blask księżyca! Przez kilka cudownych chwil miała wrażenie, że są wakacje, a ona znalazła się w luksusowym hotelu.
Spojrzała na wyświetlający godziny budzik, stojący na nocnym stoliku. Gdziekolwiek się znajduje, czas lokalny to 8.20 wieczorem, a w pokoju panuje chłód. Jeszcze rozespana pomyślała, że taka temperatura wyklucza Kalifornię czy Florydę. I nagłe olśnienie: w hotelowych pokojach nigdy nie czuć zapachu gotującego się jedzenia. Była więc gdzie indziej, w jakimś domu, co zaraz potwierdziły kroki dochodzące z pokoju obok.
Ciężkie, męskie kroki…
Świadomość dźgnęła ją niczym cios w żołądek. Gwałtownie usiadła na łóżku, odrzuciła przykrycie i wstała, pełna energii. Podeszła do okna. Uciekać! – przyszło jej do głowy, zanim zdołała pomyśleć rozsądnie. Na gołych nogach czuła gęsią skórkę. Z niedowierzaniem patrzyła na strój, jaki na sobie miała: męski podkoszulek, który – teraz sobie przypomniała – wyciągnęła z komody po wzięciu prysznica. W głowie zadźwięczały jej słowa: „Mam kluczyki od samochodu, a dom stoi w górach samotnie… Zamarzniesz na śmierć, jeżeli spróbujesz uciekać pieszo… Zamki w drzwiach da się otworzyć bez trudu… Możesz biegać po całym domu”.
– Tylko spokój – powiedziała głośno. Ale teraz, choć była wypoczęta i pełna energii, a jej umysł pracował gorączkowo, żaden rozsądny pomysł nie przychodził jej do głowy. Poza tym odczuwała dotkliwy głód. Naprzód jedzenie, postanowiła, z pełnym żołądkiem łatwiej wymyśli jakiś sposób.
Wyciągnęła z walizki dżinsy, które miała na sobie jeszcze w Amarillo. Bielizna, wyprana wczoraj pod prysznicem, nadal była mokra. Włożyła spodnie i uchyliła drzwi szafy – patrzyła na porządnie poskładane na półkach, ciężkie, męskie swetry i od razu zapragnęła włożyć na siebie coś świeżego. Wyjęła wielki, kremowego koloru, robiony ręcznie marynarski sweter i przymierzyła – sięgał do kolan.
Ale przecież nie zależy jej na wyglądzie – bo i dla kogo miała się stroić – poza tym, pod grubym swetrem nie będzie widać, że nie ma na sobie stanika. Wczoraj, przed pójściem do łóżka, umyła i wysuszyła głowę, teraz wystarczyło wyszczotkować włosy. Pochyliła się i czesała je, długie do ramion, jak zawsze, pociągnięciami od spodu. Prozaiczna, codziennie powtarzana czynność dziwnie uspokajała. Wyprostowała się i zaczesała włosy do tyłu, pozwalając im opaść naturalnymi falami po obu stronach twarzy. Sięgnęła do torebki po szminkę, ale zaraz zmieniła zdanie. Upiększanie się dla zbiegłego więźnia to już przesada! Może nawet błąd, zważywszy na pocałunek w śniegu, o świcie.
Ten pocałunek…
Wydało jej się, że od tamtej chwili minęły tygodnie, a nie ledwie godziny. Ale teraz Julie była wypoczęta i czujna. Jeżeli się zastanowić, pomyślała, zainteresowanie okazane przez tego mężczyznę miało jedynie zapewnić mu bezpieczeństwo. O nic więcej nie chodziło…
Z pewnością nie miało nic wspólnego z seksem…
O Boże! Tylko nie to…
Popatrzyła w lustro na ścianie łazienki i uspokoiła się. Zawsze była zbyt zajęta, by nadmiernie troszczyć się o swój wygląd. Gdy miała czas przyjrzeć się dokładnie swemu odbiciu, widziała twarz o wyrazistych rysach, duże oczy, mocno zarysowane kości policzkowe. No i ten idiotyczny dołek w brodzie, który znacznie powiększył się od czasu, gdy miała trzynaście lat. Teraz jednak była zadowolona. W dżinsach, w o wiele za dużym swetrze, z rozpuszczonymi włosami i bez makijażu nie wzbudziłaby pożądania żadnego mężczyzny, a zwłaszcza takiego, który przespał się z setkami oszałamiająco pięknych gwiazd i gwiazdek. Zainteresowanie jej osobą z pewnością nie miało nic wspólnego z seksem, zdecydowała z pełnym przekonaniem.
By się uspokoić, wzięła głęboki oddech, niechętna, ale gotowa na spotkanie z porywaczem i na – miała taką nadzieję – wspaniały posiłek.
Cicho otworzyła drzwi i wkroczyła do salonu – z wrażenia zaparło jej dech: w kominku huczał ogień, wysoko, na belce pod sufitem, paliły się przyćmione światła. Na stole migotały świece, ich płomyki odbijały się w kryształowych kieliszkach ustawionych obok płóciennych serwetek.
I nie wiedziała, co spowodowało to wrażenie, te kieliszki i świece, a może przyćmione światło i cicha muzyka rozlegająca się z adapteru stereofonicznego, ale poczuła się jak w gniazdku uwitym celowo, by ją uwieść. Skierowała się do kuchni, tutaj królował Zachary Benedict. Zwrócony do niej plecami, zdejmował właśnie mięso z rusztu. Starając się przybrać energiczny, rzeczowy ton, spytała:
– Spodziewamy się gości?
Odwrócił się i z leniwym uśmiechem na twarzy zmierzył ją wzrokiem. Julie odniosła niejasne wrażenie, że podoba mu się to, co zobaczył. Za chwilę umocnił ją w tym przekonaniu. Uniósł w jej stronę kieliszek z winem.
– Wyglądasz prześlicznie w tym za dużym swetrze.
Pewnie, pomyślała, po pięciu latach spędzonych w więzieniu pociągałaby go każda. Wolała cofnąć się o krok.
– Ostatnią rzeczą, na jakiej mi zależy, jest podobanie się tobie. Wolę z powrotem przebrać się we własne rzeczy, chociaż wymagają przeprania. – Obróciła się na pięcie.
– Julie! – rzucił ostro, i teraz w jego głosie nie słyszała już chęci porozumienia.
Odwróciła się pośpiesznie, zaskoczona niebezpiecznym tempem zmian jego humoru. Cofnęła się jeszcze o krok, a wtedy niemal natarł na nią z kieliszkiem w ręce.
– Wypij, do cholery! – I zaraz się zmitygował. – Wypij, to ci pomoże się odprężyć.
– Po co miałabym się odprężać? – nie ustępowała.
Pomimo przekornie zadartej brody i buntowniczego tonu, Zack usłyszał w jej głosie strach. Cała złość natychmiast się ulotniła. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny okazała tak wiele odwagi, tyle hartu ducha, walczyła z nim tak wytrwale, że w końcu uwierzył, iż nie odczuwa przed nim strachu.
Dopiero gdy popatrzył w jej zmienioną twarz, pojął, na jak wielki stres ją naraził: pod pięknymi oczami widniały błękitne półksiężyce, biała cera stała się jeszcze bielsza. Jest zdumiewająca, pomyślał, odważna, dobra, nieustraszona. Może gdyby jej nie polubił – tak naprawdę – nie miałoby żadnego znaczenia, że patrzy na niego, jak na niebezpieczną bestię. Rozsądek nakazał mu stłumić chęć pogłaskania jej po policzku – takim gestem jeszcze bardziej by ją wystraszył. A przeprosiny za porwanie z pewnością uznałaby za szczyt hipokryzji. Zrobił natomiast coś, czym, jak postanowił, nie miał nigdy więcej zawracać sobie głowy: spróbował przekonać ją o swej niewinności.
– Przed chwilą poprosiłem, byś się odprężyła… – zaczął, ale przerwała mu.
– Rozkazywałeś, nie prosiłeś. Surowy ton dziewczyny wywołał uśmiech na jego wargach.