I zaraz ze strony własnego ja spotkała ją surowa reprymenda. Nic z tych spraw nie ma znaczenia! Liczy się tylko to, czy dokonał morderstwa. Raz jeszcze ukradkiem popatrzyła na niego i poczuła w sercu ból.
Była pewna, że jest niewinny. Czuła to. Na myśl, że ten piękny i inteligentny mężczyzna spędził zamknięty w klatce pięć długich lat, niemal zapłakała. Przez głowę przeleciał jej widok więziennego bloku, niezliczonych cel, usłyszała szczęk zatrzaskiwanych krat, krzyki więziennych strażników, zobaczyła mężczyzn pracujących w pralni i w więziennym ogródku, pozbawionych wolności i swobody. I godności.
Głos spikera odczytującego wiadomości przykuł jej uwagę: „Teraz podamy wiadomości stanowe i lokalne, także poinformujemy o śnieżycy, jaka nadciągnie do nas dzisiejszego wieczora, potem przejdziemy do ogólnokrajowych. Na początek Tom Brokaw poda wiadomość o wyjątkowej wadze”. Julie nagle wstała, zbyt nerwowa, by usiedzieć bezczynnie, ale głos Toma Brokawa przytrzymał ją na miejscu:
„Dobry wieczór, panie i panowie. Dwa dni temu Zack Benedict, kiedyś jeden z największych gwiazdorów Hollywood i wybitny reżyser, uciekł z więzienia stanowego w Amarillo, gdzie odsiadywał karę czterdziestu pięciu lat za podstępne zamordowanie, w 1988 roku, swej żony, aktorki Rachel Evans”.
Julie odwróciła się w samą porę, by ujrzeć wypełniające cały ekran zdjęcie Zacka w więziennym uniformie, z numerem na piersi. Jak zahipnotyzowana tym, co zobaczyła, słuchała dalszych słów Brokawa: „Uważa się, że Benedict podróżuje z tą kobietą…”
Aż zatkało ją na widok swojej fotografii sprzed roku: w skromnej szmizjerce, z kokardą przy kołnierzyku, stała wśród uczniów trzeciej klasy.
„Policja w Teksasie informuje, że tę kobietę, Julie Mathison, lat dwadzieścia sześć, widziano ostatnio w Amarillo dwa dni temu, kiedy wsiadała do chevroleta blazera z mężczyzną odpowiadającym rysopisowi Benedicta. Początkowo uważano, że pannę Mathison uprowadzono…”
– Początkowo? – wybuchnęła Julie. Patrzyła na Zacka, który powoli wstawał z kanapy. – Co to znaczy „początkowo”?
Natychmiast otrzymała przerażającą odpowiedź. Brokaw mówił dalej: „Teoria porwania prysnęła jak mydlana bańka dzisiaj po południu, gdy Pete Golash, kierowca ciężarówki, doniósł o napotkaniu pary odpowiadającej rysopisom Benedicta i Mathison w Kolorado, na parkingu dla ciężarówek, o świcie dziś rano…”
Na ekranie pojawiła się, z taśmy wideo, dobroduszna twarz Petera Golasha i Julie zrobiło się aż niedobrze z wściekłości i wstydu, gdy usłyszała: „Ta para rzucała do siebie śnieżkami jak jakieś dzieciaki. Potem ta kobieta, Julie Mathison – jestem pewien, jak diabli, że to była ona – potknęła się i upadła. Benedict wylądował na niej i za moment już się migdalili. Całowali się. Ona z pewnością nie zachowywała się jak zakładniczka”.
– O mój Boże! – westchnęła Julie. Przycisnęła rękami brzuch, z trudem przełykała gorycz rosnącą jej w gardle. W ciągu kilku chwil paskudna rzeczywistość zniszczyła przytulną atmosferę panującą w górskiej chatce. Cały gniew Julie skierował się przeciwko mężczyźnie, który ją tu przywiódł – widziała go teraz takim, jaki był na ekranie telewizora: skazańca w więziennym uniformie, z numerem na piersi.
Nim zdążyła ochłonąć, ekran zajaśniał jeszcze bardziej męczącą sceną i Brokaw powiedział: „Nasz reporter Phil Morow jest w Keaton w Teksasie, gdzie Mathison mieszka i uczy w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Udało mu się przeprowadzić krótki wywiad z jej rodzicami, z pastorem i jego żoną, panią Jamesową Mathison…”
Okrzyk protestu wyrwał się ust Julie, gdy poważna, pełna godności twarz ojca spojrzała na nią z ekranu, a stanowczy, ufny głos starał się przekonać cały świat o jej niewinności:
„Jeżeli Julie jest z tym Benedictem, to z pewnością wbrew swej woli. Kierowca ciężarówki, który twierdzi co innego, albo myli się co do osób, które widział, albo w ocenie sceny, którą obserwował. Nie mam nic więcej do powiedzenia” – zakończył, obrzucając pełnym potępienia spojrzeniem reporterów już cisnących się zewsząd z pytaniami.
Zalewana falami wstydu oderwała oczy od ekranu i przez mgłę łez patrzyła na Zacharego Benedicta, podchodzącego do niej pośpiesznie.
– Ty draniu! – krzyknęła i cofnęła się, gdy znalazł się tuż obok.
– Julie. – Sięgał ku jej ramionom, daremnie próbując pocieszyć.
– Nie dotykaj mnie! – krzyknęła. Usiłowała odsunąć dłonie Zacka, ale w końcu zrezygnowana przypadła do jego piersi i wybuchnęła płaczem. – Mój ojciec jest pastorem – wyszlochała – szanowanym człowiekiem, a ty postarałeś się, by jego córka wyszła na jakąś dziwkę! Jestem nauczycielką! – krzyczała histerycznie. – Uczę małe dzieci! Myślisz, że pozwolą mi dalej pracować po tym, jak stałam się bohaterką głośnego w całym kraju skandalu, tą, która tarza się w śniegu ze zbiegłym mordercą?
Do Zacka dotarło, że dziewczyna ma rację i poczuł ból, jak przy zacięciu się wyszczerbioną brzytwą. Przytulił ją mocniej.
– Julie…
– Przez ostatnie piętnaście lat – mówiła ze szlochem – starałam się być bez zarzutu, pod każdym względem. I udało mi się. – Nie mogła powstrzymać łez. Rozpaczliwy żal udzielił się Zackowi, choć nie rozumiał jego istoty. – Wszystko na nic!
W końcu, jakby fizycznie wyczerpana, przestała walczyć. Głowa opadła jej na piersi, ramionami wciąż wstrząsał szloch.
– Tak bardzo się starałam. – Zakrztusiła się łzami. – Zostałam nauczycielką, aby rodzice mogli być ze mnie dumni. Chodzę do kościoła i uczę w szkółce niedzielnej. Ale po tym wszystkim nie pozwolą mi więcej…
Zack nie mógł dłużej znieść ciężaru jej rozpaczy ani własnej winy.
– Przestań wreszcie, proszę – szepnął błagalnie. Utulił ją w ramionach, głowę przygarnął do piersi. – Rozumiem i przykro mi. Jak to się już skończy, powiemy, jak było naprawdę.
– Ty rozumiesz! – powtórzyła z goryczą. Uniosła ku niemu zalaną łzami, pełną potępienia twarz. – Jak ktoś taki jak ty może pojąć, co czuję! – Ktoś taki jak on, pomyślał, zwierzę jak on.
– Mylisz się! – wybuchnął. Odsunął ją od siebie i mocno potrząsał, aż popatrzyła mu w oczy. – Dokładnie wiem, co znaczy cierpieć za coś, czego się nie popełniło!
Na widok wściekłości malującej się na jego twarzy i wyzierającej z oczu rozpaczy, Julie powstrzymała się od protestu przeciwko gwałtownemu, niemal brutalnemu uściskowi. Zack wbijał palce w jej ramiona i krzyczał głosem rozedrganym z emocji:
– Nikogo nie zabiłem! Słyszysz? Skłam i powiedz, że wierzysz! No powiedz, chcę usłyszeć, jak ktoś wypowiada te słowa!
Julie, która przed chwilą doświadczyła namiastki uczuć, z jakimi przyszło mu się zmagać – jeżeli rzeczywiście był niewinny – nie mogła oderwać się od tej myśli. Jeżeli jest niewinny… Przełknęła łzy i zamglonym wzrokiem wpatrywała się w wymizerowaną, przystojną twarz mężczyzny.
– Wierzę ci! – szepnęła, a łzy na nowo zaczynały przedzierać się przez zaporę rzęs i spływać po policzkach. – Naprawdę.
Zack usłyszał szczerość w tym pełnym łez zapewnieniu; w jej błękitnych oczach dostrzegł rodzące się współczucie i lodowy mur, jakim od lat otaczał swe serce, zaczął tajać, pękać. Uniósł dłoń i dotknął gładkiego policzka dziewczyny, kciukiem nadaremnie ścierał łzy.
– Nie płacz z mojego powodu – wyszeptał ochryple.
– Wierzę ci! – powtórzyła. Czułość brzmiąca w jej głosie burzyła resztki powściągliwości. W gardle poczuł skurcz, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył, przez chwilę stał nieruchomo, jakby sparaliżowany tym, co widział, słyszał i czuł. Jej oczy wyglądały jak zroszone deszczem bratki; łzy przywierały do grubych rzęs, płynęły po policzkach, by w końcu opaść na jego dłoń.